niedziela, 20 grudnia 2009

Puste pokoje. Pokój to miejsce, a nie stan ducha.

"W tle lekki blues, na niebie Wielki Wóz"
"Kolejna noc, znów łączę się z Tobą myśli cienką nitką
by uciec z mego świata głupiego tak jak sitcom,
gdzie śmiechu brzytwą równa się wszystko do wzorcu,
bez Ciebie jest tu szaro i brzydko jak na dworcu"

"Pani uśmiech porywa w potoku pokus,
ja pragnę się zapaść w ten niepokój Pani loków"
"Biodra krągłe jak Australia, nogi jak Skandynawia,
oczy jak Amu-daria, którą skuł lód"
"Reszta to wyobraźnia, takich jak Ty nie było w baśniach"
"Sama wiesz jak jest,
serce zawsze bije mi mocniej gdy na Ciebie patrzę"
"Jedyne czego jestem pewien, to sen o Tobie.
Tym co masz w sobie gasisz blaski innych kobiet"
"Szczęście ma Twoje oczy, pragnę w nie patrzeć.
Robisz takie wrażenie, że nie można go zatrzeć"
"Przemykam w poprzek lasu czasu, losie tasuj.
W jakim kraju wstanę nazajutrz?
W przedsionku piekieł? Na skraju raju?"
"Prawda jest taka - ma Itaka
w wirze wydarzeń blaknie na mapach"
"Zanim zamęt tego co tu się dzieje,
zabierze mi do reszty wiarę, sens i nadzieję"
"I gdybym nie miał kilku cech, o których wiem,
pewnie podszedłbym do Ciebie w ten smutny szary dzień"
"Co się wydarzy? Odpowiedzią jest cisza...
Pewnie przyjdę się podzielić ciepłem, zostawię zgliszcza.
Dzielę los Mistrza, lecz Małgorzata nie przyszła"
"I powtórzę znów slogan śmieszny dla nich:

przecież wiesz, że w tłumie też jesteśmy sami"

"Daj mi jakiś znak, tak często jestem sam jak palec,
stale brnę coraz dalej
w szale codzienności, palę
przed sobą mosty, potrzebuję Twej miłości"

"Pijany wódką, chory snu brakiem
zdrapuję z wierzchu życia pozory jak lakier"

"Samotny księżyc znika za horyzontem"

"Samotny człowiek walczy ze swym szaleństwem"

"Spróbować złożyć w całość
życiowe puzzle,
gdzie nigdy nic nie pasowało"
"Na tę chwilę powiem,

że ja i Ty to oksymoron, który chce być proverb"

"Każdy szuka miłości, bliskości, zrozumienia.

Gorzej jak zrozumie, że cienia tego nie ma"
"Bo samemu to samospaleniu można ulec"
"Uczucia zbledną, serce zaleje beton.
Nie oszaleję... znormalnieję poniekąd"

"Odlatujące sny lecą jak ptaki zimą,
i boli mnie gdy patrzę, jak powoli giną"

"Setka igieł wbita w motyle marzeń
zemle w pyle wydarzeń
miłość na byle frazes"
"Wtedy pękną ostatnie więzy
- wyblaknę i ten świat mnie zwycięży,
a pozbawiony uprzęży uczucia
nakręcę każdą ze sprężyn zepsucia
i zginę w skutek zatrucia świadomością
różnicy między snami a rzeczywistością"

"Będę bezwolny, niezdolny do walki,
tak jak wylane z formy nowe lalki,

bite od kalki serca puste jak balon

od urodzenia po starość obumierają"

"Męczy gnuśną musztrą, nie daje myśleć.
Biada okrada z odczuć - ma taką misję.

Zgasi w zarodku każdą iskrę buntu,

gdy przyśniesz cichcem pryśnie,
a w podarunku
zostawi zawiść,
obawy przed uczuciami,

zabełta piękny błękit - znacie to sami. Znikamy"

" 'Będziesz żałował' w goryczy herbaty coś krzyczy"
"Rozumu lepkość zabija lekkość spojrzeń,
czuję, że zgniję, nim zdążę dojrzeć"

"(...) bo życie nie jest filmem z happy endem"
"Dziś muzykę miasta tworzą krople z parapetem"
"Szukamy leku w mleku sufitu,
pozorna bierność w godzinie szczytu"

"Cel się liczy, wieczorem nie gapić się w sufit,

nie być smutnym, gdy o szyby deszcz zagra melodię"

"Życie to walka, lecz nie będę następnym,
którego sarkazm rozszarpał na strzępy"

"Muszę kompletować rano uczuć kolarz.
Będąc kaleki żyć nie umiem, jak manekin.

Wiem jednak jak to robić, byle zdążyć..."

"W żarze wydarzeń minę miraże marzeń
i znajdę oazę na tej zimnej Saharze"

"Bez cienia presji w ekspresji"
"Widzisz, po to jest wiara, aby mieć nadzieję,
wszyscy wiedzą, że po nocy zawsze dnieje"

"To nie wiara. Na Boga! Wiara sprawia, że wrzesz,

i jak patrzysz po rogach, wypierdala z nich cień"
"Zaklęci w mętlik, gdzieś na życia pętli
czekamy spięci bo po raz n-ty

centymetry dzielą nas od straty siebie.

Czy damy radę? Naprawdę nie wiem..."

"Za dużo książek, za naiwne marzenia,
za intensywnie wierzę w to, czego nie ma"

"Jako samotny pasażer kończę wojaże
gdy jest już widno.

Samotna pasażerko, dlaczego jeździsz inną linią?"
"To nie miłość. Hola! Miłość sprawia, że niemoc chce chlać,

widząc was, aż mi wstyd być samemu..."

Duże Pe, Dinal, Grammatik, Pezet, Mroku, Blef i Laik

Długość dźwięku samotności? Jakieś milion megametrów na oko.
Chciałem napisać parę dni temu, jak to wpadłem w pętlę czasu. Kilka dni z rzędu wsiadam do autobusu, przy drzwiach siedzi dziewczyna opierając glany o siedzenie przed sobą i z ogromną teczką na rysunki, kilka przystanków i do busu wsiada chłopak w czarnym płaszczu z jakimś ciemnym szalikiem zawiązanym w ten sposób, w jaki teraz każdy wiąże.
Dzień dobry. Dzień w dzień to samo. No ale teraz święta, sporo bieganiny po sklepach, ale i w pewnym sensie chwila na złapanie oddechu. Śnieg na święta - tego nie grali od lat. W pakiecie masakryczny mróz.
Ja już tak mam, że końcówki roku (może poza sylwestrami) mam dość udane. Gorzej natomiast z resztą miesięcy...
"Przez te lata, ciemność stała się dobrym kumplem.
Mówię jej 'Hello' jak Paul Simon i Art Garfunkel"

Eldo - Wiem, że można się zmusić do snu

Wróciłem dziś do domu przemarznięty jak hiszpańczyk na biegunie, wszedłem do dużego pokoju i usiadłem sobie wygodnie w półmroku na kanapie zakładając dumnie nogę na nogę. Ciiiisza. I to tak przenikliwa, że niemalże uszy bolą. Poczułem się dziwnie, bowiem ostatnio czy to podczas wędrowania po mieście, czy przy siedzeniu przy kompie czy przy zasypianiu towarzyszy mi muzyka. Ewentualnie ktoś w pobliżu gadał, darł się albo jeszcze coś innego. A tu niczym niezakłócona, naturalna, piękna cisza. Dziwnie i fantastycznie. Mrocznie i słodko.
Jestem dziwny. Wiem wiem. Aż nazbyt dobrze.
Ale i tak widząc was aż mi wstyd być samemu...

czwartek, 3 grudnia 2009

Cesarzowa Ciętego Dowcipu

jak podaje opiniotwórczy Onet w artykule Dowcipna piękność rozzłościła szefa FIFA:
Charlize Theron, piękna aktorka, która będzie pełnić rolę "sierotki" podczas piątkowego (4 grudnia) losowania w Kapsztadzie finałów piłkarskich mistrzostw świata, w trakcie próby generalnej rozzłościła Seppa Blattera, szefa FIFA. Kiedy zdobywczyni Oscara wyciągnęła ostatnią kulkę z koszyka czwartego, wszyscy spodziewali się, że wymówi nazwę Francji, bo tylko tej brakowało. Tymczasem Theron z rozbrajającym uśmiechem na twarzy powiedziała: "Irlandia!", czym rozzłościła Blattera. Irlandia przegrała barażowe starcie z Francją. Trójkolorowi awansowali jednak dzięki błędowi sędziego, który nie zauważył zagrania ręką Thierry'ego Henry'ego przy bramkowej akcji Francuzów.
i nie byłoby to może aż tak zabawne, gdyby nie to, że Blatterowi cała sytuacja z barażem mocno dała w kość, bo raz, że to argument za powtórkami, a on jest betoniarzem i ich nie chce; dwa, że Irlandia się mocno pluje, a doszło nawet do tego, że wystąpiła z niecodzienną prośbą, by zagrać na mundialu jako 33-cia ekipa. Oczywiście to nie przeszło, ale cała ta propozycja miała być tajemnicą, a Blatter się wygadał przed mikrofonami, tworząc sobie przy tym nowych antagonistów.
Ach, słodka Charlize ;)
Losowanie jutro, i mam nadzieję, że Theronówna wylosuje Francji jakąś przepyszną grupę, np. z Brazylią/ Holandią lub Hiszpanią z pierwszego koszyka, z USA, ewentualnie Japonią lub Australią z drugiego i z Wybrzeżem Kości Słoniowej albo może Kamerunem lub Urugwajem z trzeciego.
JAK TO? Spytacie.
Ano TAK TO! Francja będzie losowana z czwartego, najsłabszego koszyka, podczas gdy na przykład w drugim znajduje się taki potentat jak Nowa Zelandia. Jest pięknie!
Z drugiej strony, jak los wysmaży taką petardę jak grupa: RPA, Nowa Zelandia, Chile, Grecja to też niezła beka będzie, jak to mawia młodzież.

Zupełnie z innej beczki - jak podaje Zczuba:
W ramach promowania afrykańskiej kultury rząd RPA planuje na każdym mundialowym stadionie złożyć w ofierze krowę.
Z propozycją wyszedł Makhonya Royal Trust - organizacja promująca afrykańską kulturę. Ma to być ''prawdziwie afrykański'' sposób uczczenia imprezy.

Prawdziwie afrykański, trudno się nie zgodzić.

środa, 2 grudnia 2009

"Wprowadzam do doliny łez teorie sensu życia"

"Nie ma lekko - lekkie to mam pióro,
albo głowę, gdy oddaję ją chmurom"

Mroku - Nie ma lekko

Nie czarujmy się, jak to mawia Gandalf. Gdy pisałem, że to koniec, tylko G. Bush myślał, że to prawda.
Ordynarny Kłamca, witam - gdzie moje maniery? Gio by powiedział: w igloo...
Nie skończę pisać, bo w gruncie rzeczy potrzebuję, gdzieś się od czasu do czasu uzewnętrznić, choćby w taki lichy sposób. Można prowadzić blogi o książkach, filmach, muzyce, o ulubionym klubie piłkarskim, o lidze koszykówki, stronę ze swoimi typami bukmacherskimi, o drinkach, o zbieranych kubkach, dzwonkach, słoniach, ze swoimi rysunkami, zdjęciami, nagraniami, czy nawet pamiętnik opisujący swój któryś rzędu pijany dzień (pzdr 4531 Gio!). Eksport cząstki siebie, chyba w jakiś sposób ważny dla niektórych. Dla świata niekoniecznie.
I pewnie, mógłbym te wszystkie bzdury pisać w wordzie i trzymać "w szufladzie" na dysku (w sumie to wiele tekstów tak skończyło) i zważywszy, że nikt tego nie czyta, nie zrobiłoby to specjalnej różnicy... ale jednak tak jest "klawiej". No i od czasu do czasu jakiś durny koment od Giovanniego też zawsze w cenie.
Jeszcze inna kwestia to fakt, że pisemnej formy wypowiedzi większość społeczeństwa używa dziś by przesłać parolinijkowego maila, pogadać na gg, czy napisać smsa. Jeśli jesteś w liceum i masz polski, studiujesz na jakimś humanistycznym kierunku gdzie każą Ci tworzyć referaty i eseje, czy piszesz opowiadania albo wiersze, to możesz nie zrozumieć, ale generalnie czuję czasem potrzebę napisania tekstu, w którym jakimś cudem znajdą się zdania złożone, a emotikony nie opanują każdej linijki. Choćby było to o tym jak po pijaku przewracam się o krawężnik, a przejeżdżający samochód opryskuje mnie kałużą. Kapisz?
Kapię, odpowiedziała kałuża...

o enneagramie
O, Pani Wikipedia już przyszła, witam i oddaję głos:
Enneagram - system dziewięciu typów osobowości oparty na wykresie dziewięcioramiennej gwiazdy (z greckiego "ennea" - dziewięć, "gram" - znak), wprowadzony do cywilizacji zachodniej przez chilijskiego badacza Oscara Ichazo w 1970 roku, wywodzący się z Bliskiego Wschodu. Mógł powstać nawet 2500 lat p.n.e., przetrwał w tradycji sufizmu.
System zakłada, że każdy człowiek należy do jednego z typów przez całe swoje życie. Nie ma ludzi nie należących do żadnego typu. Prawdopodobnie to, jakim typem przyjdzie nam zostać, ma zależeć od tego, co jako pierwsze zachwiało w dzieciństwie naszym poczuciem bezpieczeństwa, która z emocji opanowała nas najsilniej i jaki mechanizm obronny wykształciliśmy na samym początku.
Twierdzenie to stoi w sprzeczności z praktyką psychometrii. Przy statystycznym badaniu wyników testów psychologicznych okazuje się, że dla każdej z cech temperamentu lub osobowości (włącznie ze skalą męskość-kobiecość) istnieją ludzie, reprezentujący każdy z punktów skali, od jednego do drugiego jej krańca. Można sztucznie podzielić ich na rozłączne typy, jednak nawet wówczas nie pozostają w jednym typie przez całe swoje życie.

No i zrobiłem sobie ten test. Jeszcze raz, po trzech latach. I wyszło faktycznie to samo. Kurde, miałem używać zdań złożonych...
i wyszło mi:
...
*werble*
Czwórka ze skrzydłem pieć: 4w5 - "Włóczęga"
Skrzydło 5, daje czwórce introwertyczne zachowanie, odsuwanie się od innych, złożoną osobowość. Ta czwórka może być intelektualistką ale posiada wyjątkową głębię uczuć. Jest otwarta na duchowe i estetycznie doznania. Znajduje wiele znaczeń dla prawie wszystkich zdarzeń. Może posiadać silną potrzebę i umiejętność aby realizować się artystycznie. Samotnik, wygląda tajemniczo i jest trudna do "rozszyfrowania". Do świata zewnętrznego podchodzi z rezerwą, ale wewnętrznie bardzo go przeżywa. Gdy się w końcu otwiera, to bardzo gwałtownie i całkowicie, bez żadnych oporów.
W stresie, 4w5 bardzo łatwo popada w alienację i depresję. Wiele czwórek z tym skrzydłem ma odczucie zupełnej inności, jakby pochodziły z innej planety. Narzeka na swój obecny los, wspomina i przeżywa wiele razy zdarzenia z przeszłości. Dość często ma posępne oblicze, odsuwa się od innych z uczuciem zawiedzenia lub poczuciem wstydu. Żyje we własnym świecie bólu i straty. Może mieć bardzo chorą duszę, wyobrażać sobie i interesować się własną śmiercią.
Słynne czwórki ze skrzydłem pięć: Vincent van Gogh, Kurt Cobain, Edgar Allan Poe, Johnny Depp, Bob Dylan, Ingmar Bergman.

a wiki o czwórce mówi:
Romantyk, ma bardzo wrażliwe odczucia i emocje, jest wrażliwy, czuły, spostrzegawczy. Ma poczucie inności, wiecznie czeka na szczęście, które właśnie ma nadejść. Nie potrafi się zadowolić tym co ma, bo tylko niezdobyte rzeczy są dla niego pociągające. Osamotniony w swoim świecie burzliwych emocji, czasami bywa egocentryczny. Dzięki takiej skrajności przeżyć potrafi doskonale zrozumieć drugiego człowieka, nawet najciemniejsze strony jego psychiki.
Reasumując: jestem emo, ale mam romantyczną duszę, jestem wrażliwy, świetny przyjaciel, ale skory do depresji. Trochę psychol. Samotnik, maruda. Oto ja, Piotrek 2009.

niedziela, 29 listopada 2009

gudbaj ent gudlak

Godzina 4, ja, zimna herbata sprzed paru godzin, smęcący winamp, grożąca światu pusta puszka po warce, półmrok i ostatni wpis na tym blogu. Bo to dobra noc na to, jak mniemam - nastała po dniu szczególnym. Dniu, w którym przez parę godzin czułem się szczęśliwy jak nigdy. I gdy ta opończa radości opada sięgając bruku i obnażając wady rzeczywistości, bo opaść musi jak wszystko co chwilowe, człowiek wraca do nastroju standard, któremu przyjmijmy nawet, że obiektywnie rzecz biorąc nic ująć nie można, ale na tle tego co go poprzedzało wydaje się karą najsurowszą z możliwych.
Jeśli nadamy szczęściu symboliczną białą barwę, a jego odwrotności pod każdą postacią kolor podle szary (no bo czerń to zbytni dramatyzm jak na tę metaforę), to nasze życie jest konglomeratem burych smug.
"Zegar tyka a nasza parka tka losu arkan,
sarkazm zamyka palce na naszych karkach.
Wtuleni w palta myśli obojętnych
robimy wszystko, aby stępić chęci.
Zaklęci w mętlik gdzieś na życia pętli
czekamy spięci bo po raz n-ty
centymetry dzielą nas od straty siebie.
Czy damy radę? Naprawdę nie wiem...
Lewe lewe loff, czwarta nad ranem.
Myślę sobie o tym co zostało zapisane"

Duże Pe - Taktowani werblem sekund

Dziś na płótnie mych dziejów zalśniła (choć okoliczności tego były nieco absurdalne, ale na swój sposób i dość okrutne, bo z całą stanowczością zdradzały, że jest to dotknięcie pędzla, na które w przyszłości nie ma co zbytnio liczyć) plama biała jak światło - jedno z tych widzianych na końcach tunelów. Zwłaszcza, iż tło sprzyjało tego typu kontrastom. I z bólem serca (które wciąż "tyka jak plastik islamskiej ekstremy", ale też serca "które woła o skalpel") przypominam sobie ten dwuwers Łony:
i nikt za szczęściem nie będzie musiał biec za szybko,
mając już jedno szczęście... choćby było szczęścia szczyptą
.
... z bólem, bo te dwie linijki są tak prawdziwe, jak możliwie najszczersze uczucia.
Właśnie te lśniące bielą plamy to owa szczypta, za którą dziękuję losowi, ale która też na swój pokrętny sposób demotywuje gładkim przejściem do wyjściowych odcieni.
W pogoni za ową wymarzoną śnieżną barwą, pokrywającą całą rozpiętość materiałowej sztalugi, brniemy przez szary muł, to jaśniejszy, to ciemniejszy, od czasu do czasu natrafiając na oazy bieli. Lub chociaż nieco mniej ponurych kleksów. Cieszmy się nimi, bo nie wiadomo ile los każe nam maszerować czasu, nim znów mrok się rozstąpi i blask zatriumfuje.
Kurde, zupełnie nie do tego zmierzałem...
Chodzi o to, że na końcu, mówiąc dosadnie, jest rozpierdol marzeń. Do tego zmierzałem.
A tak się dziwnie składa, że najciemniejszym, ale i najjaśniejszym kleksom towarzyszy nierzadko gdzieś w tle postać kobieca. Są boskie. Przede wszystkim metaforycznie, ale nie sposób nie oddać im tej iście sprawczej mocy niebios, iż potrafią samą swoją obecnością nawet nad wyraz mroczną tkaninę zalać blaskiem gwiazd. Ale i w drugą stronę. Zaiste powinno się je palić na stosie.
Trzymając się malarskiej terminologii: rozmył mi się wątek.
Skoro sam siebie nie potrafię zrozumieć, trudno, żebym wymagał tego od innych. Smucić się z powodu paru chwil radości - zawsze czułem, że jestem najchorszy...
Nieważne.

E M A !

niedziela, 22 listopada 2009

I wiesz, że dorosłeś, bo teraz twoja kolej mówić, że będzie dobrze

"Mimo, że mamy tak blisko do słońca
w długim okresie wszystko zmierza do końca.
N-ty pogromca wczoraj, ofiara jutra
znajdzie nasze radości by zaraz je ukraść.
Los nam utka na smutkach intrygę,
zapomnimy jak czuć, wierzyć w co niemożliwe.
Setka igieł wbita w motyle marzeń
zemle w pyle wydarzeń miłość na byle frazes.
Świat nam pokaże, czas nauczy nas roli.
Życie to umieranie, biegnie powoli.
Gdy boli tłumimy myśli by zmylić pościg,
zabić poczucie pustki i bezradności.
Bezbronni wobec podłości świata
my gubimy resztki miłości wśród matactw.
A ta strata decyduje o przegranej
i giniemy zaplątani w zamęt"

Duże Pe - Seconds

Przez ostatni ponad tydzień kładłem się między piątą a siódmą rano. Chore, wiem.
Giovanni wyciągał mnie dziś wieczorem do pubu, Maximus do kina. Postanowiłem jednak, że najwyższy czas dać organizmowi trochę wytchnąć, i nastawić biologiczny zegar na właściwe tory.
Jakoś po trzeciej skończyłem czytać książkę i położyłem się spać, więc jak na mnie to przyzwoicie bardzo. Nawet pochwalę się, że na tę chwilę nie mam trudności z zasypianiem. No ale jakiś strasznie dziwny sen miałem, z którego nic nie pamiętam (może i lepiej) i obudziłem się.
W każdym razie skoro już się stało, wstałem bo "przepraszam, że tak prosto z mostu, to nieeleganckie - chciało mi się lać po prostu". A potem usiadłem se tak, ot tak se, obczaić wyniki NHL, którego nota bene ostatnio nie stawiam, bo ładne szopki tam odstawiają. I pomyślałem:
Jebne posta!
Jebłem...
A wcześniej jebłem herbe, bo tylko to na mnie działa jeszcze w jakiś sposób napędzająco.
Do czego zmierzam? Do niczego, tak se piszę, co wymyśli głowa. A może ręce są szybsze od głowy? Pewne jest tylko że jest tuż po szóstej i prawie nic nie widzę na oczy, bo jestem półprzytomny.
Generalnie nie jest dobrze. Choć z drugiej strony... lepiej póki co nie będzie.
"Bitu pętla się pętli, jak świstaka dzień, czas pędzi jak nunczaka cień"
vanitas vanitatum et omnia vanitas

"Znasz ziomków, których tłamsi nowo narodzony syn?
Zmusili się, by dla rodziny i dla żony żyć.
Znasz ludzi, którzy robią coś, choć nie chcą w chuj?
Pewnie tak, bo każdy wie - to jest konieczność tu.
Polska to getto głów, gdzie możesz w techno klub
wbić się i zapomnieć po pigule; gdzie sto snów
nie spełniło się, w kolejce następne sto
czeka na rozczarowanie, połóż na serce dłoń.
Zobacz, żyjesz! Żyjesz, bo bije mięsień, choć
to życie nie jest kurwa wielkim szczęściem, co?
Ale nie obwiniaj się, to nie ty skurwiłeś je.
Jak nie wierzysz spytaj ziomków jakich ich tydzień jest.
Na bank taki jak twój, taki jak tydzień wcześniej,
bo wyjątkowe epizody mamy częściej we śnie.
Bo mało kto ma odwagę wysrać się na wszystko co ma,
raczej starcza jej tylko, żeby wyjść na browar,
opierdolić Chrystusa, powiedzieć prawdę na głos
a rano znowu się zmuszać, i świrować poprawność.
Ja nie znam na skróty dróg, nie powiem ci "rzucić w chuj",
czy lepiej uśpić wkurw, iść się upić znów.
Sam obczaić musisz tu, czy to jest głupi ruch,
czy może czujesz, że chcesz wyjść z tej skorupy już"

Smarki - Masz prawo (remix)

Dopiero ledwo się niedziela zaczęła a ja już wiem, jak wyglądać będzie mój najbliższy tydzień. Jak każdy... Wstanę w poniedziałek przed siódmą (o ile w ogóle się położę, po walce z reduktorem), wrócę cholernie późno. Wtorek przepieprzę w jakiś beznadziejnie głupi sposób w domu. Środa - zajęcia do południa, potem pewnie patrz wtorek. Czwartek jak poniedziałek, a piątek-niedziela znów się zleje w jedno gówno.
Miałem dziś na wieczór 3 kupony. Oczywiście jak na początku patrzyłem, to wszystko było cacy, a koniec końców okazało się, że na każdym nie weszło po jednym spotkaniu. Ostatnim. No jaki niefart...
*siarczyście zaklął*
Ani szczęścia w hazardzie, ani w miłości (...), ani w żadnej innej pieprzonej dziedzinie życia.
Weźmy Shoguna i jego emo-opisy i teksty, że nic mu nie wychodzi i nie chce mu się żyć. No bo jeśli takie podejście ma dwudziestoparoletni koleś, no to można tylko rzec wyszukane "ja pierdolę". Mówię mu, żeby się nie łamał, że przecież wszystko będzie ok. I jestem takim pieprzonym hipokrytą, bo jak go słucham, to sobie myślę "kurwa, mam podobnie".
I wiem, że ok nie będzie.
A on przynajmniej znalazł tę swoją drugą połówkę. Chociaż taki związek na 500 km to też...
Nawet Giovanni ostatnio coś taki przytłumiony chodził. No ale on tak jak ja, napisze se na blogu jak się wnerwi parę dosadnych zdań, ale nikomu się nie zwierzy, najwyżej coś napomsknie po pijaku. A wiem po sobie, że czasem aż chce się wyć.
Za Grammatikiem "Pośród zwyczajnych chwil budzić się rano ze spokojem, zwykłe marzenie moje"

"Wielu ludzi ma marzenia, i ja też należę do nich.
Chociaż różnią się od innych, to ich zawsze będę bronił
bo są tylko moje, i to ja jestem ich autorem,
kreatorem wszystkich marzeń, które są tylko moje.
(...) będą żywe w nas, będą lśnić przez cały czas,
na tle wszystkich tych wydarzeń,
bo czym byłby świat bez marzeń?"

Fenomen - Marzenia

"Mam marzenie, i doskonale wiem, co z nim robić,
systematycznie rzucam sobie kłody pod nogi,
i z radością odwlekam realizacji termin.
W końcu o czym miałbym marzyć, gdybym kiedyś je spełnił?
Jakby tego wszystkiego było mało,
ja z tym marzeniem prowadzę pewien dialog.
Ba, dyskusję całą, nie żadne pogaduszki drobne,
bo trzeba wiedzieć, że to bydlę jest rozmowne.
Mówi "Proszę ja ciebie, wyluzuj przede wszystkim,
zamiast próbować mnie tu urzeczywistnić,
proszę ciebie, wiem co knujesz, doniosły mi ziomy.
Chcesz mnie spełnić? To fatalny, proszę ciebie, pomysł.
(...) Tak ceniłem cię za zdrowy rozsądek
kiedyś, a tu takie pomysły niemądre.
Żeby spełniać mnie, gdy ja mam jeszcze szansę na rozwój?
Pozwól, że to nazwę - to jest najzwyklejszy rozbój.
Ja jestem jeszcze nazbyt mgliste,
więc zamiast spełniać mnie,
naucz się cieszyć moim towarzystwem,
proszę ciebie"
po czym obrażone trzaska drzwiami odchodząc w nicość
a ja zostaję sam i zasadniczo
coraz częściej myślę: popatrz,
biegniemy za szczęściem, choć nie możemy go dopaść,
wciąż ucieka nam, bo nie znamy prawdy o nim.
Po co łapać króliczka, skoro tak przyjemnie się go goni?
Widzę biegnący tłum, mało tego, sam w nim biegnę.
Obraliśmy cel, ale w gruncie rzeczy niepotrzebnie.
Wprawdzie biegniemy za szczęściem, lecz to mało ważny szczegół
w społeczeństwie, które szczęście znajduje w biegu.
(...) Rzeczą dobrą jest umieć zwolnić,
światopogląd bez znaczenia, wszyscy są zdolni
by u szczytu będąc, wrócić na sam dół,
choć dobry Pan Bóg nie czytuje preambuł.
Oto polski sposób jak oszukać ten świat:
osiągnąć szczęście w drodze do szczęścia,
i nikt za szczęściem nie będzie musiał biec za szybko,
mając już jedno szczęście... choćby było szczęścia szczyptą.
Mamy marzenia, zresztą każde z nich tętni,
lecz zamiast je spełniać uprawiamy z nimi pogawędki.
To nic, że ominiemy każdy w szczęściu azyl
- przynajmniej wiemy, jak pięknie jest marzyć!"

Łona - Nie gadaj tyle

Ale jednak jest motywacja!
Skończyć (a najpierw zacząć) Konstrukcję i Eksploatację Maszyn (na katedrze PKM! ^_^ ), specjalność - Wehikuły Czasu
Cofnąć się lat parę (a przynajmniej parę miesięcy) i ponaprawiać/ pozmieniać co się da. Talalala!
Idę spać! :D

"Wehikuł czasu - to byłby cud!
Mam jeszcze wiarę, odmieni się los,
znów kwiatek do lufy wetknie im ktoś"

Dżem - Wehikuł czasu

poniedziałek, 16 listopada 2009

Jestem stąd sobą, a nie kimś tam skądś tam

Parafrazując VNMa:
Myślałeś, że wpis z sierpnia to kres?
Śmieję się z Ciebie do łez,
ja daję wpisy de best
;)

Przeczytałem kilka losowych archiwalnych wynurzeń – momentami zażenowanie, czasem zduszony śmiech, no nie powiem, że nie. Ale w sumie co się dziwić – większość powstała w porze, którą normalni ludzie definiują jako środek nocy, do tego często w wyniku zmieszania podłego nastroju z procentami. Bo się wtedy człowiek odważny staje, c’ nie? I otwarty jak księga. I wylewny, o!
"Chcesz rewolty codzienności, a odwagi starcza na dwa kielonki wolności"
Co nie znaczy, że teraz Schizy Kontrolowane zmienią obrany kurs na bardziej dojrzały (jeszcze bardziej?! ^^) lub ambitny (?!?). Takie myślenie byłoby, muszę przyznać opierając się na całkiem niechudej znajomości siebie samego, dość naiwne. Nie czarujmy się – nawet najgłupsze wpisy z minionych miesięcy mogłyby równie dobrze powstać choćby teraz. A w miarę tworzenia tego wpisu, mam wrażenie, że właśnie oto powstaje kolejny z nich, hehe. Chociaż... może powinienem zmienić tytuł na Schizy Niekontrolowane?
„Jestem taki rozpieprzony, rozpieprzony” jak to śpiewał Muniek Staszczyk.
Co u mnie?
„Śmigam se jak chcę między kroplami przywar, między chmurami tchnień i błyskami szkliwa”
Wracam generalnie ze sporą porcją luzu, bo z motywacją i zajawką to wciąż różniście. Nadal jestem momentami skrajnie nieodpowiedzialny, manifestujący wspomniany luz olewaniem rzeczywistości, a znów w innych chwilach nazbyt wczuty. Bez sensu.
W ostatnich tygodniach albo wychodzę wcześnie i wracam późno, albo koncertowo rozpieprzam czas, którego ostatnio mam sporo, w domu.
Jestem chwilowo więźniem tysiąca seriali, kilku anime (do tego z tysiąc filmów czeka na dysku), ponadto zasłuchuję się muzyką, napieprzam z brejdakiem na Xboxie(Fifa! Tekken! Dragon Ball! Soul Calibur!), którego to ostatnio zakupił, a w krótkich przerwach między tym wszystkim próbuję zmobilizować się do czytania fantastyki, piję hektolitry herby i udaję, że projektuję reduktor. Nota bene, jest godzina szósta w nocy (albo rano), o ósmej mam pieprzone PKMy*, i szansa, że na nie pójdę jest mała jak atom-karzeł. Choć, żeby nie było, to leżę obłożony schematami obliczeniowymi Dziamy, rysunkami Kurmaza i tabelami Ochędóżki – jeśli chciałbyś drogi Czytelniku o przekładniach walcowo-stożkowych wiedzieć wszystko i więcej, wówczas to niezwykle gorąco polecam wspomniane wyżej pozycje!
* Przestań Kurwa Myśleć, zamiennie z Podstawy Konstrukcji Maszyn

"A co oprócz tego? Coraz więcej pytań "dlaczego?", coraz więcej złego, no i mniej dobrego tak na oko. A poza tym spoko."
W ogóle jakoś tak spontanicznie wszystko ostatnio leci. I tak od wakacji - najpierw miało być te kilka dni w Mielnie z ekipą z mechatroniki. Wyjazd już od samego początku nastrajał optymizmem, gdy po 10 minutach jazdy ktoś wpadł pod nasz pociąg, a pierwszego dnia pobytu nad morzem wyłowiono z niego trzech młodziaków. Heh...
No, ale później już było lepiej – z chłopakami nudzić się nie dało a do tego dość spontanicznie, pod sam koniec wyjazdu, podjęliśmy z Giovannim decyzję o przedłużeniu pobytu w krainie jodu, z tym, że z walizami musieliśmy się pofatygować do Unieścia. Na koniec spędziłem jeszcze tam weekend z rodzicami i brejdakiem. Tak więc niby jedna podróż, a trzy zupełnie inaczej spędzone okresy. Ale z Gio chyba jednak było najweselej – że wielomilionowe transakcje na naszych kontach przeprowadzane na promenadzie przez pół wieczora za pomocą kamery wyglądającej jak glock tylko wspomnę ;)
Zresztą o czym mówimy? Bunkrów co prawda nie było, ale była sceneria, która absolutnie wystarczała: noc, prawie pusta plaża, gdzieś tam tylko słychać pijackie rozmowy jakichś rozlokowanych na falochronach ekip i łupanie techniawki w Trollu, a ja włażę na stanowisko ratownika z kilkoma piwami, wiatr napieprza w mordę, jakby miało nie być jutra, niebo rozgwieżdżone jak gala w Holiłudzie i ten kojący dla duszy szum grających w wojnę podjazdową fal. Się żyje...
Kolejny spontan to koncert Tori Amos w Mieście Przestępstw. Tak los chciał, że tego samego dnia rozgrywany był w Pradze mecz Polaków z Czechami. Plan, aktualny jeszcze w wakacje, mowił, że miało to być spotkanie decydujące o awansie na przyszłoroczne mistrzostwa na Czarnym Lądzie. Tak więc oczami wyobraźni już widziałem siebie z kumplami, wzburzone piwa, wielki ekran i niezapomniane emocje. Wrzesień jednak jest miesiącem z natury okrutnym i okazało się (okazała to nam w dość dobitny sposób Słowenia), że może i faktycznie będzie to mecz o awans, ale dla Knedliczków, nie dla nas. Okrutne było również to, że wtedy już biletów na Tori oczywiście nie było, ech... No, ale że czasem nawet i ja mam farta to jakoś ten jeden zdobyłem, i to w całkiem dobrym miejscu. Koncert rzeczywiście był niesamowity, nie ma to tamto. Gorzej było z powrotem do Miasta Włókniarzy. Ostatni pociąg odjechał przed 23, najwcześniejszy był po 6. Łaziłem tak więc z pół godziny po Centralnym, następną godzinę kursowałem w kółko między dworcem a okolicami Sali Kongresowej, a potem żeby nie zasnąć (choć również z pomocą przyszedł padajacy deszcz), szwędałem się po jakichś parkach i dziwnych uliczkach. Błogo ;)
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności okazało się natomiast (trochę szkoda, że tak późno), że w wuwua jest tego dnia (tej nocy) znajomy gangster z Pruszkowa. Po odnalezieniu więc właściwego z miliarda stołecznych nocnych dotarłem po ponad godzinie, de facto w środku nocy, do celu, czyli mieszkania dziewczyny gangstera (piosenka taka nawet była). W miejscu tym, to jednak nie ganster Ppawcio (Pomocny Pawcio) był najgroźniejszy, a tygrys Pani Domu. I jak lubię koty, tak muszę przyznać, że z tego kawał sukinsyna (sukincórki? w każdym razie sukinkota) był! Niby *ocier,ocier* o nogę, niby *mrrau* a tu jeb znienacka pazurami! Po starciu z kociwem przyszedł czas na browar, opowieści w stylu „co tam u ciebie?”, relacje z meczu i tak minęła kolejna ponad-godzina. I znów ponad-godzina, tym razem snu, brutalne budzenie gangstera, szybkim krokiem na przystanek, pożegnanie, fanfary, odjazd. A niebo stołeczne płakało. Dobry człowiek z tego Pawcia. Jak na gangstera oczywiście. No i z pomocnej Kaśki też, że zniosła spraszanych gości. No bo kot na przykład nie zniósł...
Ale to się działo dziesiątego października, a cofnijmy się jeszcze o tydzień.
Zapowiadał się weekend jak każdy, gdy nagle sms od brata stryjecznego, że wpadnie do nas, bowiem Łódź zagościła na drodze jego tournee po Polszy (Lublin – Mrągowo – Olsztyn – Szczecin – Międzyzdroje – Gniezno). Oznaczało to całą noc łojenia w nowego PESa (zabawne, że ligę na 3 osoby wygrałem ja – największy sceptyk tej gry) i jakąś bliźniaczą kopię Guitar Hero – mega idiotycznie wygląda jak dwóch gości trzyma klawiatury jak gitary i napieprza w klawisze szybko jak barrakuda.
W każdym razie Paweł z Lublina, lat 35, rzecze, że jedzie w góry i się pyta, czy bym się nie wybrał. Matka, mimo, że nikt o jej zdanie nie pytał, przetrawiała to parę godzin – ja wiedziałem od razu ;)
Przyjazd do Zakopca w niedzielę wieczorem, kilka bro na Krupówkach we wstępie. Poniedziałek - zastanawiamy się dokąd by tu pójść, a że z balkonu mieliśmy piękny widok na Giewont to "dobra, idziemy na Giewont". A urodziny spędziłem na Przełęczy Świnickiej, oh yeah! Prawie ćwierć wieku, człowieku! Przez mgłę niewiele było widać, ale zrobię tam jeszcze powrót jak Batman.
Cały ów spontaniczny wyjazd skomplikował nieco me życie na uczelni, poza tym trochę te zmiany wysokości musiałem odchorować... no, ale suma sumarum podróż i tak była tego warta jak Poznań!

środa, 19 sierpnia 2009

Powoli zamykam oczy. Daj spokój z bólem, i tak zbyt wiele czuję...

"Deszcz tańczy za oknem, na parapetach łzy.
Ty rozbita na krople aleją smutku płyń.
Ja piję znów, nie trzeźwieję tydzień,
sypię sól na dłoń, sięgam po cytrynę.
Patrzę na chodnik, zamykam oczy, krzyczę.
Szukałem zrozumienia, znalazłem własną winę.
Boję się imion, nazwisk, twarzy,
niespełnionych snów, choć przecież każdy marzy...
Usiądź ze mną jak kiedyś, zobacz,
ja odejdę we mgle jak kiedyś Humphrey Bogart.
Czas coś niszczy, czas by żyć z tym.
Patrzymy na kolory, my - daltoniści.
Słyszysz? to bije serce...
Sadzam ciszę na dłoni, rozrywam ją powietrzem.
Biegnę we mgle. Nie wiem gdzie. Wybacz,
czasem coś ma się kończyć, by mogło się zaczynać."

Raca - Mgła


środa, 29 lipca 2009

Rżnij karabinem w bruk ulicy

Jeżeli miłość to ból, wiemy tu coś o miłości,
i wiemy tu co to trud i co to brak możliwości,
co ciągnie w dół, nawet jak umiesz latać.
Żeby wydostać się z chmur, musisz się sporo namachać,
bo dla nas nie ma łatwo, a płakać nie ma co.
Miasto Hollyłódź z obranym kursem na dno”

Zeus - Zabierz mnie stąd

Plan był taki, że napiszę dziś coś przezabawnego. Ale nie napiszę!
I to nie dlatego, że nie umiem. Choć nie twierdzę, że umiem...
Autentyk jestem bohaterem tragicznym. A już na pewno bohaterem wkurzonym. A Heroes die, jak twierdzi okładka książki, którą właśnie czytam. Życie...
Jestem lżejszy 21 gram.
mówił prostak, łajdak, cham...

Wszystko staje w ogniu...

o tym śniłem, o tym marzyłem, ale nic na siłę, bo w życiu piękne są tylko chwile

Wyjazd. Otóż. Oby był dobry jak lody cytrynowe a pogoda przyzwoita jak zachowanie Levady. Nieszczęście w szczęściu, że jak zwykle nie mogło się obyć bez udziwnień losu, i wyszedł wyjazd bardziej spontaniczny niż było to w planach i projektach ustaw, za to krótki jak sznurki, którymi porusza mną Mistrz Marionetek. Jest szansa, że się wydłuży... ale pewien jegomość z Bałut musiałby się postarać i nie przepić całej kasy zbyt szybko. Mile by mnie rozczarował.
Spakowany? No fucking way
A pociąg już tam gdzieś czeka... nawet jeśli nie na peronie to mentalnie.
Wsiadam w niego i ruszam ku przygodzie, zaczynam inne (nie znaczy lepsze) życie, piszę nową sagę etc.
”nie ma mnie tydzień, nie dzwonię, nie piszę,
smsy kasuję, telefonów nie słyszę”




piątek, 24 lipca 2009

Wisła, oddawaj moje sto milionów!

Mimo, że reprezentacja wpędza w rozpacz
naród marzy o zwycięstwie na mistrzostwach,
więc miejmy wdzięczność dla naszych piłkarzy -
oni zrobią wszystko byśmy jeszcze długo mogli marzyć...

Łona - Nie gadaj tyle

Niedawno nastąpiła reorganizacja Ligi Mistrzów - nowa formuła zadebiutowała w tym sezonie. Miała ona dawać większe szanse tym mniejszym/ biedniejszym/ słabszym klubom, które tym razem miały w ostatniej rundzie eliminacji nie wpadać na Barcelonę, Inter, czy inne diabelstwo, ale grać między sobą o pięć miejsc w LM (kolejne 5 było dla zwycięzców eliminacji z najsilniejszych federacji, a pozostałe 22 zaklepane dla drużyn z czołówki tychże państw).
Wisła rozpoczęła kwalfikacje od drugiej rundy, w której była rozstawiona. W trzeciej rundzie również byłaby rozstawiona, a gdyby odpadła (w trzeciej rundzie? bardzo pesymistyczny wariant), to zawsze pozostawała jeszcze gra w Lidze Europejskiej, czyli po staremu w Pucharze Uefa. W wypadku awansu do czwartej, ostatniej rundy eliminacyjnej polski zespół nie byłby już podczas losowania uprzywilejowany, ale miast tytanów pokroju Realu czy Manchesteru, w najgorszym wypadku musiałby wygrać dwumecz z Olympiakosem Pireus, FC Kopenhagą, Partizanem Belgrad, Slavią Praga lub Lewskim Sofia.
"Jeszcze nigdy droga do Ligi Mistrzów nie była taka prosta"
Nikt jednak nie miał prawa przewidzieć, że Wisła będzie miała ultrapecha i już jej pierwszym rywalem będzie znany na całym świecie galaktyczny zespół o tytanicznych umiejętnościach - Levadia Talin.
W Krakowie 1:1, w Talinie 0:1 w plecy i Wisła prysła, a wraz z nią polskie marzenia o posiadaniu znów po ponad dziesięciu latach własnej drużyny w tych prestiżowych rozgrywkach.

Z drugiej strony może dobrze się stało, że to właśnie zespół estoński awansował dalej - mam tu na myśli postać prezesa talińskiego klubu, który okazał się być przemiłym człowiekiem. Otóż przed rewanżem napotkał on grupę polskich kibiców, którzy nieobeznani ze światem zwyczajnie się nie potrafili w estońskiej rzeczywistości odnaleźć. Pan Levada (prezes Levadii - zabawne, ha ha ha) zawiózł więc był ich do obozu treningowego krakowskiej drużyny. Ot i cała historyja...
...by się mogło zdawać. Ale komentarze do artykułu o tym wyczynie ujawniły również wiele innych, nie mniej bohaterskich czynów wspaniałego Estończyka:
"Levada to super gość. Pamiętam jak kiedyś zabłądziłem podczas spływu Pilicą. Zgubiłem szlak i było naprawdę niewesoło. I nagle na brzegu pojawił się Levada. Pokazał mi, że mam płynąć w drugą stronę. Tak zrobiłem i bezpiecznie dopłynąłem do Sandomierza"
"Masz rację, to super gość. Mnie kiedyś wyniósł z płonącego wieżowca"
"Ja miałem podobną sytuację. Jakieś 3 lata temu podczas obfitego grzybobrania, chcąc nie chcąc zabłądziłem. Sytuacja stawała się beznadziejna, zbliżała się noc, dzikie zwierzęta wpadły na mój trop. I wtedy, w chwili największego zwątpienia na wrzosowisku pojawił się Levada i wskazał mi właściwy kierunek, którym podążyłem prosto do roweru. Dodatkowo wskazał mi zagajniczek, w którym rosły 2 piękne prawdziwki"
"To prawda. Bodaj 8 lat temu zabłądziłem w amazońskiej dżungli. Wszędzie pełno węży i innych niebezpiecznych zwierząt. Po kilku dniach błądzenia byłem całkowicie wyczerpany, głodny, wystraszony i myślałem, że to już koniec. Gdy leżałem tak na jakimś głazie i czekałem na kres, przyleciał helikopter, z którego po drabince zszedł Levada, zabrał mnie na pokład i przylecieliśmy do Polski. Nigdy mu tego nie zapomnę. Od tego czasu zawsze wysyłamy sobie kartki na święta."
"Gdy 10 lat temu zdobywalem biegun polnocny,silny wiatr porwal mi moj namiot i cale zapasy. Po paru minutach z zaspy wyjechal Levada na saniach z termosem goracej herbaty i kanapkami z serem.Powiozl mnie na sam biegun a po drodze obronil przed niedzwiedziem polarnym-golymi rekami. Co roku wysylam mu kartki na swieta.Jest moim bohaterem"

Nie boję się powiedzieć - człowiek fenomen.
Gdy Wisła nie radziła sobie w rewanżu, naszła mnie nawet myśl, że oto na boisko może wbiegnie Levada i uratuje krakowski klub strzelając gola na wagę awansu. Ale nie wbiegł - widocznie wyciągał kogoś innego z większych opresji.
Bo nie oszukujmy się, problemy Białej Gwiazdy są niczym - to tylko dwa miliony Euro w plecy...

poniedziałek, 13 lipca 2009

Piją przy krzyżu i gadają do zwłok w piachu

Poznałem ją w grudniu, blada jak upiór
leżała w ogródku, jak Kylie wśród róż.
Biodra krągłe jak Australia, nogi jak Skandynawia,
oczy jak Amu-daria, którą skuł lód.
Biała skóra, smagła buzia, wiotkie uda,
chłód, nóż i rozpruty ścieg szwów na brzuchu.
Krew zastygła na niej jak burgund.
Krew zastygła w niej jak Wezuwiusz.
(...) Srebrny nóż krążył po talii jak palec.
Turkus flanel przepasanych zlewał się z purpur ciałem.
Puls ustał nagle, u stóp miałem ją jak cień.
Namalowałem ostatnie z ostatnich wiosny mgnień.
(...) Wzięłaś brzytwę, cięłaś kiście, ona płakała
bo krew ściekała po niej jak Niagara Falls.
Deszcz bębnił o rynnę jak huragan, noc
była czarna jak czadra, jak Araba wzrok.
Paradise Lost, trzon rozszarpał ją
aż po nerki, jelita, lśniła twarda kość.
Zająłem diabła tron pośród krwi i ognia.
A ona była tylko jedną z ofiar...

Jimson - Gorąca ofiara

Pisałem już kiedyś, że Gorączka w Parku Igieł to najbardziej klimatyczna i moim zdaniem jedna z najlepszych w historii polskiego rapu produkcja z jaką miałem styczność? Ano pisałem.
Jimson nagrał ten materiał pod wpływem Natural Born Killers z 1994 roku.
No i właśnie, po niedawnym obejrzeniu tego filmu napadła mnie chęć powrotu do EP słupskiego rapera i muszę przyznać, że produkcja świetna sama w sobie, teraz nabrała nowego wymiaru. Wszystkie cuty z filmu, które bez jego znajomości zdawały się być nieco irytującymi zapchajdziurami, jak i motywy muzyczne zręcznie wplecione przez Bobera w beaty, tworzą iście piorunującą mieszankę. I choć kawałek „Twarze”, który jest równie mocny co pozostałe, ale nie odnosi się do Morderców a raczej do beefu Jimsa z VNMem, jak i „Paryski Perkusista” z RDI, w ogóle pasujący do tej epki jak pięść do nosa, burzą nieco spójność całego dzieła, to zostaje to zrekompensowane z nawiązką przez odniesienia do obrazu Olivera Stone’a w „Umrę młodo”, „Gorącej ofierze” oraz „Malorie. A „Eenie-Meenie-Miney-Moe”, gdzie swoje zwrotki mają także Esdwa i TeTris, definitywnie zamiata, niemalże emanując morderczym klimatem.
Urodzeni Mordercy to dość ciężki film, zresztą scenariusz powstał na podstawie rękopisu Tarantino – chyba nic więcej nie trzeba dodawać. Oto mamy psychopatyczną parę kochanków, która podróżuje przez całe Stany autostradą 666 z małymi przerwami na lokalne rzezie. Zawsze jednak zostawia przy życiu jednego świadka, który mógłby opowiedzieć co się wydarzyło i za czyją sprawą.
Krwi jest sporo, wulgaryzmów nie mniej. Podobno zostaje zamordowanych coś koło pięćdziesiątki ludzi.
Film niejako wyśmiewa pokolenie MTV, sam przypominając momentami teledysk dzięki animowanym czy wielokolorowym migającym wstawkom, charakterystycznym dla klipów z lat dziewięćdziesiątych. Zdjęcia jak i muzyka stoją więc na naprawdę dobrym poziomie.
Mickey i Mallory Knox mordują kolejnych napotkanych na swej drodze ludzi, a wraz z liczbą ich ofiar rośnie ich sława, popularność i... fanclub. Stają się ikonami popkultury, trafiają na okładki kolorowych czasopism, a dziennikarze, z niejakim Waynem Gale’m na czele, marzą o przeprowadzeniu z nimi wywiadów. Postaci drugoplanowe, jak Gale, żądny sławy i oklasków reporter, policjant Scagnetti, chcący za wszelką cenę złapać parę, a jednocześnie zadurzony w Malorry, jak i dyrektor więzienia, do którego trafia w końcu małżeństwo, przedstawieni są również w krzywym zwierciadle.
I tak sobie myślę, że w dziewięćdziesiątym czwartym ten film to musiało być coś! Czy jednak po piętnastu latach, przez które świat tak się zmienił, ma on w ogóle szanse zrobić na widzu takie wrażenie jak wtedy? Moim zdaniem nie, w każdym razie nie na gaceowidzu.
Choć stwierdzenie, że nie przetrwał próby czasu byłoby krzywdzące... tym bardziej, że wiele rzeczy przed którymi ostrzegał i które wyśmiewał, jest dziś codziennością.
Chyba warto poświęcić mu te dwie godziny.
Natural Born Killers 4,5/6
Gorączka w Parku Igieł 5,5/6

sobota, 11 lipca 2009

Dobre czasy, złe czasy...

"(...) ale będzie dobrze - szanse mamy ciągle niezłe"
Łona - Rozmowa

Lipcowe popołudnie, po praktykach. Misja: przedostać się z 'Teofilów Przemysłowy" na stację "Fizyka". Po drodze market hrabiego von Grubbego - wiadomka. Jak zwykle dałem się nabrać wojtowiczowej przesadzonej pewności siebie, że wie którym autobusem jechać, nieważne. Zresztą teraz niczym nie dojedziesz nigdzie - kolejne wakacje i znów poczciwe miasto rozkopane, że żyć się odechciewa.
Ba, nawet Fizykę ogarnął szał remontu i Nasze Schody, choć z pewnością wkrótce będą piękne jak smocza królowa, natenczas są gruzowiskiem.
Tak więc pobliski murek, ławeczka, cisza i zieleń wokół, przyjemny wietrzyk, słoneczko, chmielowy eliksir i refleksja, że to właśnie ten klimat przesiąknięty na wskroś luzem z tych wszystkich wyjazdów nad morze (tych, które były i tych, które będą).
To znaczy gdyby nie te praktyki... i brak morza ;)
Krótko mówiąc - czas dobry jak krucjata...

Teraz pointa: wakacje na prezydenta

piątek, 5 czerwca 2009

Bezsen(s)

"Tętno miasta biło nieco wolniej,
nieco częściej było cicho, spokojnie.
Kiedy to pojmiesz zrozumiesz w lot co
sprawia, że w tłumie czuję się obco
i toczę conocną walkę z myślami,
zanim odbity przez kalkę ze snami,
z powiekami na zapałki,
stanę na nowo do walki."

Duże Pe - Cut-A-Strofa

Klątwa powraca... dziś położyłem się o w miarę przyzwoitej porze (jakoś przed trzecią) a udało mi się zasnąć dopiero przed piątą. I wszystko byłoby spoko, gdyby nie brutalne przebudzenie o siódmej - jak u Laika: "podłość - wszędzie budzik, jęknąć, wstać, połknąć". Pocieszam się nieco tym, że już tylko jakieś 8 kolokwiów, 5 projektów (w tym dwa w skali maxi), 4 egzaminy i mam wakacje... to znaczy praktyki...
No ale póki co rzeczywiście wygląda to jak w tym smutnym żarcie:







Za to (zręcznie zmieniając temat) niesamowitego obrotu wydarzeń nabiera finałowa rywalizacja o Puchar Stanleya. Skrzydła wygrały u siebie oba mecze po 3:1, zaś w Pittsburghu Pingwiny wzięły udany rewanż wygrywając dwukrotnie po 4:2. Oba zespoły do zdobycia tytułu potrzebują jeszcze dwóch zwycięstw, a najbliższe dwa mecze rozgrywane będą w Detroit. Zapowiada się ultraciekawie.

May you be in heaven half an hour before the devil knows you’re dead

"Russel Crowe zagrał to genialnie,
uwikłany we własnym świecie -
- tak jest właśnie dla mnie"

Jimson – Zakładnik losu

"Piękny umysł" to klasyk, ale nie o nim będzie... chciałem po prostu nawiązać do schiz Johna Nasha, bo niewątpliwie coś podobnego przeżywała osoba, która napisała scenariusz do "Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz".
Głównymi bohaterami są dwaj bracia, różni jak dzień i noc. Andy ma nieźle płatną posadę, żonę i spore mieszkanie, zaś Hank to typ nieudacznika z rodzinnymi kłopotami i zaciągniętymi długami.
Jednak ponieważ życie to nie bajka, okazuje się, że i u starszego brata nie układa się wszystko do końca tak jak powinno. Również potrzebuje on pilnie gotówki, dopuszcza się defraudacji w firmie, która go zatrudnia, a na domiar złego niedługo ma się pojawić w biurze kontrola.
Wpada więc na genialny pomysł jak łatwo zarobić tak potrzebną forsę, wciąga w ten plan brata i zmusza go do jego realizacji. On wymyślił, brat wykona – proste i uczciwe.
A pomysłem tym jest napad na sklep jubilerski należący do ich rodziców. Sklep jest ubezpieczony, nikomu nie stanie się krzywda a ich problemy z gotówką znikną na długi czas. Czy to nie brzmi wspaniale? Oczywiście nie wszystko dzieje się tak, jak rodzeństwo by sobie tego życzyło. A z każdą chwilą i następną podejmowaną decyzją „naprawczą” sytuacja drastycznie się pogarsza.
Film może fragmentami się dłuży, fabuła nie gna przed siebie na złamanie karku, ale za to pełna jest rozwiązań, nie boję się powiedzieć, szalonych. Często tak absurdalnych, że wszystko mogłoby być groteską, gdyby nie przedstawienie wydarzeń w śmiertelnie poważny sposób. Czasem dosłownie. Lawina kłopotów, sieć niepowodzeń, noże wbijane w plecy przez najbliższych – to trzeba po prostu zobaczyć samemu.
Najmocniejszą stroną filmu Lumeta, obok wachlarzu chorych idei, jest niewątpliwie świetna gra aktorska - od braci (Hoffman i Hawke) poczynając, na żonie Hanka (Tomei) i ojcu rodzeństwa (Finney) kończąc. Każde z tej czwórki wykreowało wiarygodną, i de facto tragiczną postać, a w tworzeniu ich charakterystyki na pewno pomogła konstrukcja filmu, która poświęca wiele uwagi każdemu z bohaterów, pozwalając poznać dokładniej ich charakter, przemyślenia i motywacje.
Film zaczyna się napadem, ale wydarzenia przedstawione są niechronologicznie - na przemian poznajemy decyzje podejmowane przez braci (zarówno przed, jak i już po rabunku), oraz ich konsekwencje.
Nie jest to film optymistyczny, nie jest to film z szybką akcją, ale momentami wywołuje niedowierzanie i ma w sobie to coś, co czyni go niewątpliwie wartym obejrzenia.
5/6

A skoro już nawiązałem do Crowe’a...
„American gangster” - historia Franca Lucasa (Denzel Washington) – narkotykowego króla Harlemu. Początkowo był tylko szoferem Bumpy'ego Johnsona, jednak po jego śmierci postanowił przejąć interes. Wpadł na pomysł, by w bagażach amerykańskich żołnierzy walczących w Wietnamie przemycać heroinę, którą później zalewał rynek. Jego towar był czystszy i tańszy od tego sprzedawanego przez czołowe syndykaty, toteż szybko się dorobił i został liczącym się graczem w przestępczym świecie.
Film opowiada też o stojącym po drugiej stronie barykady detektywie Richiem Robertsie (Russel Crowe). Marzy on o zrobieniu studiów prawniczych, ale póki co musi walczyć w sądzie z byłą żoną o syna. Przez swój własny kodeks wpada też w kłopoty – gdy znajduje pochodzący z nielegalnej transakcji milion dolarów, oddaje walizkę na posterunek, co oznacza niejako zdradę obyczajów policyjnego światka, mocno powiązanego z tym gangsterskim. Od tej pory Roberts nie może raczej liczyć na pomoc kolegów po fachu.
W końcu jednak jego postawa zostaje doceniona i staje on na czele nowo powstałej komórki do walki z narkotykowym biznesem. W pewnym momencie uwagę grupy przyciąga Lucas, stając sie jej głównym celem.
Fabuła, jak to w gangsterskich filmach bywa, pokazuje kolejne etapy budowania przez Franca jego mocarstwa, oraz działania policjantów mające doprowadzić go za kratki. Niby nic nowego, ale klimat gangsterski, już od lat tak dobrze nie oddany w żadnym filmie, plus do tego rewelacyjna gra duetu Denzel – Russel (zwłaszcza tego pierwszego) sprawia, że można „American Gangster” śmiało stawiać obok „Kasyna” czy „Chłopaków z Ferajny”.
Jeśli miałbym wymienić jakieś wady tej produkcji, to prócz tego, że od początku coś za gładko idzie Francowi budowanie jego pozycji, dorzuciłbym, tak charakterystyczne dla kina gangsterskiego, przesadne dłużyzny– te trzy godziny można by nieco przyciąć i wyszłoby to filmowi na dobre. Tak czy siak, jak wspomniałem – tak dobrej pozycji z tego gatunku nie nakręcono od dawna.
5/6

niedziela, 31 maja 2009

Detroit? Destroy it!

Bardzo fajny tekst o tegorocznej rywalizacji w finale NHL.

Gdy w sesji zimowej jeszcze (jak to dawno!) ostatni raz paraliśmy się z Giovannim bukmacherką (a był to jeszcze sezon zasadniczy), szczególnie dobrze życzyłem czterem drużynom. Detroit Red Wings, Anaheim Ducks (choć ci dość nieudolni byli), Boston Bruins i Pittsburgh Penguins.
Kto by przypuszczał, że ci pierwsi i ostatni spotkają się w finale. No, może ci co mają o tej lidze jakieś zielone pojęcie... Albo ci co myśleli, że co roku grają te same drużyny bo to powtórka z '08.
I choć jestem w tym duelu za Pingwinami, to stawiałbym wczoraj zdecydowanie na niepokonane u siebie Skrzydła. Ale nie postawiłem... a rację miałem - wygrały, o! W każdej tercji aplikując po brameczce.

A skoro już weszliśmy na ten grząski typerski grunt, to się pochwalę nie lada skillem - 12 meczów rozdzielić na 3 kupony tak, żeby żaden z nich nie wszedł przy 3 nietrafionych typach ^_^



















Z takim szczęściem w hazardzie powinienem odnaleźć już dawno miłość życia i być w małżeństwie z nielichym stażem...

A dziś z kolei potwierdziła się moja teoria, że jednak Serie A to najlepsza liga do stawiania. Kolejno wygrywali: Inter, Juventus, Milan, Roma, Udinese, Genoa. Easy...

Statystyka dzika - suplement

Sezon piłkarski oficjalnie zakończony - jedne drużyny dokonały w ostatnich kolejkach niemożliwego, inne na finisz się sfrajerzyły po maxie.
Ja jednak powrócę do rankingu, który spreparowałem... tfu, zrobiłem przed półfinałami - czas na uaktualnienie:

Za wygranie LM przez swojego reprezentanta dana liga dostaje 5 punktów, za zajęcie drugiego miejsca 3 a za odpadnięcie w półfinale 1.

Włosi 44 punkty
Hiszpanie43
Anglicy 37

jeśli weźmiemy pod uwagę tylko zwycięstwa w Lidze Mistrzów:


Hiszpanie 6 (3 Real, 3 Barcelona)
Włosi 4 (3 Milan)
Anglia 3 (2 Manchester)

sam udział w finale, już bez rozróżniania kto wygrał:

Włosi 11
Hiszpanie 8
Anglicy 7

Nigdzie się kolejność nie zmieniła póki co, trzeba poczekać ;)



środa, 27 maja 2009

B jak Barca , L jak LM

za zczuba.pl:
Wygra Barcelona, bo:
1. Leo Messi prowadzi w klasyfikacji strzelców (osiem bramek), Xavi prowadzi w klasyfikacji asyst (sześć), a Barcelona zdobyła w tym sezonie Ligi Mistrzów najwięcej bramek - 30.
2. W ostatnich pięciu meczach z angielskimi zespołami Barcelona straciła tylko dwie bramki.
3. Jeszcze nigdy w historii Ligi Mistrzów nie zdarzyło się, żeby jakaś drużyna obroniła tytuł. Trzykrotnie zwycięzcy w następnym sezonie dochodzili do finału (Milan w 1995 r., Ajax w 1996 r. i Juventus w 1997 r.) i za każdym razem przegrywali.
4. W ostatnich trzech finałach Ligi Mistrzów przegrywały angielskie zespoły.
Wygra Manchester, bo:
1. Manchester w finale Ligi Mistrzów i Pucharu Europy grał trzykrotnie. Za każdym razem wygrywał. Barcelona z pięciu finałów wygrała tylko dwa.
2. W europejskich pucharach Manchester trzykrotnie spotykał się z Barceloną w fazie pucharowej. Za każdym razem wygrywał rywalizację.
3. Barcelona w ostatnich ośmiu meczach przeciwko angielskim zespołom wygrała tylko raz.
4. Manchester nie przegrał w ostatnich siedmiu meczach z hiszpańskimi zespołami.
Posiedzimy dziś sobie, bo:
1. W ostatnich ośmiu finałach Ligi Mistrzów czterokrotnie o zwycięstwie decydowały karne.

Statystyki i manipulowanie nimi <3
Zwłaszcza czwarty punkt za Katalończykami...
58% kibicuje Barcelonie ale aż 55 stawia na Manchester. A co z wiarą?
Precz angielskiej dominacji... choć chwila - angielskiej? Spoza Anglii są właściciele klubów, trenerzy i piłkarze! Ilu Anglików gra w Chelsea? Ilu w Liverpoolu czy Arsenalu... choć fakt, że Czerwone Diabły na ich tle wypadają wzorowo...
Spotykają się zdecydowanie dwie najlepsze drużyny tego sezonu - jedna z fenomenalną obroną ale i potężnymi atutami z przodu, druga grająca futbol ultraofensywny przy tym (a nie zawsze to idzie w parze) nad wyraz skuteczny.
To będzie też pojedynek dwójki najlepszych chyba w tej chwili piłkarzy - Messi vs. Ronaldo, toteż widać, że jak przystało na mecz będący zwieńczeniem piłkarskiego sezonu, ma on szansę być dobry jak Gandalf.

Pod względem kibicowskim to był dobry tydzień - Widzew zapewnił sobie powrót do Ekstraklasy, Legia straciła szanse na majstra ;] więc niech jeszcze tylko zwycięży piękno futbolu - czytaj: visca el Barca

po meczu:
Ha, Barca zmiotła. Xavi w tej edycji LM miał najwięcej asyst, Messi goli - toteż i w tym meczu zrobili akcję gdzie dodali sobie w swoich klasyfikacjach po oczku. No i te kiwki Iniesty!

5 ciekawych (w miarę) faktów:
- już w 2 minucie Barca mogła mieć po meczu, ale tak to już jest jak się zapatrzy na Real i też chce się mieć w bramce wychowanka mimo, że nie umie grać
- wreszcie można było zobaczyć Xaviego robiącego wślizg ;)
- Messi strzelający angielskiej obronie z główki!!!
- Guardiola! Gdy po paru kolejkach Barca była w środku tabeli i przegrała rewanż (choć był to mecz o nic) w Krakowie z Wisłą sporo kibiców Dumy Katalonii zaczęło żałować, że sterowanie taką kolosalną maszyną powierzono debiutantowi. A on na końcu sięgnął po wszystko - Puchar Króla, Mistrzostwo i Ligę Mistrzów. Masakrując po drodze Real!
- Czy dla Barcelony może być coś jeszcze piękniejszego? Tak, zwycięstwo w LM za rok. Będzie wtedy pierwszą drużyną, która obroniła tytuł. A poza tym... za rok finał Ligi Mistrzów jest na Santiago Bernabeu w Madrycie :D

wtorek, 5 maja 2009

Jak Hiddink mieć swój własny świat. I osiągi.

Do końca sezonu zostało jeszcze ładnych parę kolejek a w najsilniejszych ligach już pozamiatane.
Interowi i Barcelonie tylko inwazja wikingów może odebrać mistrzostwa.
W nieco tylko mniej pewnej sytuacji są Manchester i Porto. Alkmaar już oficjalnie jest mistrzem Holandii.
Walka do końca będzie trwała co prawda w Niemczech, Francji, Belgii, Szkocji czy też Polsce, ale... kogo obchodzą te ligi? ;)
Tak więc jedyną szansą na emocje pozostaje Liga Mistrzów. Trzeci raz z rzędu 3 angielskie zespoły. Oby wygrał ten nieangielski. Jak dwa lata temu Milan.

A tymże nieangielskim klubem w tym sezonie jest (jak i w poprzednim zresztą) Barcelona.
I choć osobiście wybitnie nie lubię zarozumiałych Eto i Henry'ego, nie sposób nie być pod wrażeniem techniki jaką dysponuje każdy piłkarz tej ekipy (no, może prócz Gudjonsena) i, co ważniejsze, jak ją ci gracze wykorzystują. Sto podań wymienionych w ciągu minuty na dwóch metrach kwadratowych przy pięciu przeciwnikach? Proszę bardzo, tak gra Blaugrana (tylko nieco przerysowane ^^)
Kto oglądał sobotnie Gran Derbi, ten przyzna mi rację. Barca, mimo, że przegrywała już po paru minutach, ostatecznie zmiażdżyła Galacticos. W okrutnym, acz pięknym stylu. A gdyby Messi był jeszcze skuteczniejszy, to ósemka z tyłu byłaby madryckim minimum. No ale wtedy nawet Bóg musiałby powiedzieć "Lionel jest przepakowany".
Piękny obrazek z tego meczu - dwaj wielcy piłkarze, ikony swoich drużyn, oddani jednemu klubowi. Rzadkość heutzutage:
Do LM wracając - marzy mi się finał Barcelona - Arsenal, ale szanse na to są małe jak Liechtenstein. Manchester po wygranej w pierwszym meczu raczej może spać spokojnie. A Barcelona by móc wziąć rewanż na Czerwonych Diabłach za rok poprzedni, musi najpierw uporać się z Chelsea. A konkretniej z Hiddinkiem. Przed pierwszym meczem trener Niebieskich powiedział (wypowiedź arogancka a la Mourinho), że rozegrał już to spotkanie w głowie i dwa razy wygrał. Najwyraźniej oszukiwał, bo na boisku był remis, ale dobrze mieć swój świat - fantazja to wspaniała rzecz.
Chelsea nie wygrała,ale osiągnęła na Camp Nou dość korzystny wynik. Gdyby zagrała otwartą piłkę, mogłaby skończyć jak Real. Hiddink jednak ustawił swoich jedenastu graczy na własnej połowie, większości przy tym zakazując jej opuszczać, przez co mecz był dość nudnawy, ale Holender swój cel osiągnął. Wszyscy mówią, że jutro będzie musiał zagrać odważniej, ja mam co do tego pewne obawy, ale zobaczymy.
Visca el Barca!

Przy okazji Barcelona to chyba rzeczywiście nie tylko niezwykły klub, ale i miasto z duszą. Czy to oglądam film, czy czytam książkę, gdzie fabuła dzieje się w stolicy Katalonii, miasto ucieka z tła i staje się jednym z bohaterów. Pierwszego planu dodajmy.
Więc niech jutro Messi będzie Gaudim murawy!

Ten uścisk dłoni był bezcenny. Choć wolałbym, żeby był cenny

- niejedna sarna o tym coś wie
- ale takich saren jest coraz mniej, więc może należałoby powiedzieć jedna sarna?
- jedna jest dość nieprecyzyjne, bowiem rodzi się pytanie, która jedna?
- niejedna tym bardziej, bo rodzi się pytanie, która jedna nie...

Autor dialogu - Życie

Wyciągnięcie meczu z Giovannim na 3:2 w ping-ponga ze stanu 0:2 przy (niemałej) pomocy Dzikiej Mgły - bezcenne
Usłyszenie wypowiedzianych z przekonaniem słów Świeżaka (opatulonego w dwa koce, leżącego na trawniku w pobliżu grilla a nieco dalej monopolowego i pizzerii) "Myślę, że mógłbym tu przetrwać. Nie ma problemu" - bezcenne (tym bardziej, że jego ton wskazywał, iż znajduje się w sercu najdzikszej dżungli)
Mina prowadzącego, po pokazaniu mu przykładów (w książce dość poważanej w półświatku konstruktorów) potwierdzających mą tezę , gdy nieco zmieszany stwierdził "dla mnie to są jakieś dzikie rysunki" - bezcenne
Dialogi z Giovannim w tramwaju o zwyczajach wikingów i wymiarowaniu saren ;) podczas gdy z dezaprobatą (ale też i pewnym zainteresowaniem) gapi się na nas połowa mpk-userów - bezcenne

I retrospekcja na koniec:
dawno dawno temu, jakiś miesiąc mniej więcej, pyta się nas znajomy wiking podczas nocnego wczesnowiosennego tournee po ŚRD:
"Znacie kogoś z Norwegii?"
"Tylko wodza Norwegów" wyjaśnił pospiesznie Hała
Wiking przez resztę wieczoru pozostał nostalgicznie wręcz zamyślony
(a typowa dla jego szczepu agresja mogłaby by się okazać pomocna w kontaktach z teksańskimi strażnikami spisującymi nas tamtej nocy), gdy tymczasem nasza dwójka odgadywała jego mroczne przygody. Wnioskiem wysnutym zręcznie ze sposobu bycia wikinga było zrozumienie, jakiej niezręczności słownej żeśmy się dopuścili. A konkretnie Tytan Niezręczności Słownych - niejaki Hała właśnie. Otóż towarzyszący nam owego kwietniowego wieczoru wiking okazał się ex-wodzem Norwegów, który został okryty hańbą i zmuszony do pozbycia się najcenniejszej rzeczy ze swego dobytku - całkiem zgrabnej rudej brody. Co więcej - musiał opuścić na zawsze kraj przodków i udać się na wygnanie za morze.
Smutna to historia, ale wszystkie te nasze domysły były dość nieoficjalne, więc ani na pytanie "dlaczego?" ani "czy aby na pewno?" nie potrafilibyśmy odpowiedzieć z przekonaniem, i choć do tej pory całą opowieść skrywa niechudy całun tajemniczości, to wątpliwości dotyczących drugiego pytania pozbawił nas jeszcze tego samego wieczoru sam bohater tejże historii, zapytany dokąd teraz się udamy.
"Do Gniazda Piratów"

A gdzie wylądowaliśmy to lepiej nie wspominać :D

piątek, 3 kwietnia 2009

Die Statistik zeigt...

Tekst dedykowany Giovanniemu - wielkiemu fanowi włoskiej piłki, co nietrudno po samej ksywie odgadnąć...

Włoska piłka (klubowa, reprezentacyjna trzyma się póki co całkiem nieźle) osiągnęła dno. A przynajmniej jest na najlepszej drodze ku temu.
Wydawałoby się, że w tym roku włoskie drużyny są naprawdę potężne, i te grające w Lidze Mistrzów (Inter, Juventus, Roma) i te w Pucharze Uefa (Fiorentina, Milan, Samdoria i Udinese). Same mocne marki.
Inter trzy razy z rzędu wygrywał Serie A, jednak gdy trenerem był Mancini, w Lidze Mistrzów nie dochodzili dalej niż ćwierćfinał. Przed tym sezonem na San Siro sprowadzono jednak Jose Mourinho - człowieka, który ma w europejskich pucharach duże doświadczenie zdobyte w Chelsea, a co ważniejsze, który już raz - jako trener Porto - Ligę Mistrzów wygrał.
Juventus zaraz po powrocie z karnego pobytu w Serie B wywalczył udział w LM i, co lepsze, dwa razy pokonał w grupie Real.
Roma - teoretycznie najsłabsza z włoskich drużyn w CL - cały czas bez klasowego napastnika (bo forma Vucinica to loteria), ze zdziesiątkowanym składem, z wiecznie kontuzjowanym liderem Tottim i co najważniejsze - grająca w Serie A tak w kratkę jak spódnica Szkota.
Fiorentina - grupa z Lyonem i Bayernem okazała się dla nich za mocna. Dwaj najważniejsi piłkarze - duet napastników Gilardino - Mutu wciąż na zmianę narzekał na urazy, ale nie zmienia to faktu, że Viola była teoretycznie jedną z silniejszych ekip w PU.
Sampdoria i Udinese - dwie najsłabsze drużyny z Półwyspu Apenińskiego, choć obie z mocnym atakiem - Cassano u Sycylijczyków i Quagliarella z Di Natale w Pasach. Udinese trafiło na Lecha, wydawało się, że Poznaniacy mają szczęście. Wiadomo, można było wylosować łatwiejszego rywala, ale piłkarzom z Udine wybitnie w tym sezonie w lidze nie szło.
I ostatnia drużyna - Milan. Milan, który skład ma na walkę o finał Ligi Mistrzów a zajął na koniec poprzedniego sezonu tylko piąte miejsce i zmuszony był grać w Pucharze Uefa. Oczywiście będąc głównym faworytem do zdobycia trofeum.
Efekt jest taki, że na siedem drużyn z Italii przeszło dalej (i to dość fartownie) tylko... Udinese.
Makaronowa katastrofa!

Kiedy się ta równia pochyła zaczęła? Przejrzałem rozgrywki Ligi Mistrzów od początku jej istnienia (1991 rok) i wygląda to mniej więcej tak:
[para finałowa: zwycięzca - przegrany]
1992 Barcelona - Sampdoria
1993 Marsylia - Milan
1994 Milan - Barcelona
1995 Ajax - Milan
1996 Juventus - Ajax
1997 Borussia - Juventus
1998 Real - Juventus
1999 Manchester - Bayern
2000 Real - Valencia
2001 Bayern - Valencia
2002 Real - Leverkusen
2003 Milan - Juventus
2004 Porto - Monaco
2005 Liverpool - Milan
2006 Barcelona - Arsenal
2007 Milan - Liverpool
2008 Manchester - Chelsea

Na uwagę zasługuje jedna rzecz - Do roku '99, czyli do pamiętnego finału Manchesteru z Bayernem, zakończonego 2:1, gdzie Anglicy strzelili obie bramki w doliczonym czasie gry, co roku w finale występowała włoska drużyna. Można więc śmiało powiedzieć, że w tym czasie włoska piłka dominowała w Europie. Próżno szukać jednak drużyny z Italii w finale LM w kolejnych czterech edycjach (ba, tylko jeden Juventus doszedł raz do półfinału).
A nałożyło się to z okresem, kiedy do Ligi Mistrzów dopuszczono nie tylko mistrzów, ale także viceliderów najsilniejszych lig, a w końcu nawet zespoły z trzeciego i czwartego miejsca.
Skrzętnie wykorzystali to Hiszpanie, którzy w latach 2000-02 mieli dwa razy dwie drużyny w półfinałach a raz nawet trzy - w 2000 mieliśmy pierwszy finał, w którym spotkały się dwa zespoły jednego kraju (Real - Valencia).
Co było przyczyną takiej ogromnej, ale też nagłej dominacji hiszpańskiej piłki? Ogromne pieniądze. To wtedy Barcelona zaczęła masowo skupować Holendrów (to co robi Real dziś) a Real wydawał niebotyczne pieniądze na wykupywanie najlepszych (a przynajmniej najbardziej medialnych) piłkarzy z innych klubów - pierwsze z brzegu przykłady to Figo, Zidane, Ronaldo i Beckham. Hiszpańskie kluby do dziś mają przez to ogromne długi.
Tak więc przez cztery lata włoska piłka spała snem głębokim, ale kontra, którą drużyny Serie A przeprowadziły w 2003 była naprawdę imponująca. Powtórzyły one wyczyn Hiszpanów z 2000 roku wprowadzając do półfinałów również trzy zespoły (Milan, Juventus, Inter).
I tak naprawdę to tutaj kończy się okres hegemonii włoskiej piłki, ale także hiszpańskiej. Od tej pory na szczyt zaczęły wypływać angielskie drużyny. Powód ten sam co w Hiszpanii chwilę wcześniej - pojawienie się przeogromnych pieniędzy w klubach - Abramowicz w Chelsea, firmy telekomunikacyjne i ubezpieczeniowe pakujące pieniądze w Manchester, amerykańskie koncerny w Liverpoolu czy od niedawna rozrzutni szejkowie w City (choć tym do LM to jeszcze sporo brakuje).
No i skutkiem tego od 2004 roku mamy co edycję przynajmniej jedną drużynę angielską w półfinale, od 2005 corocznie w finale gra reprezentant Premier League, w dwóch ostatnich edycjach LM do półfinału dochodziły po 3 zespoły z Wysp, a w 2008 doszło do pierwszego angielskiego finału. W tym roku jest szansa na kontynuację passy, bowiem w ćwierćfinałach mamy aż 4 angielskie zespoły.

Tak to mniej więcej się prezentuje. Ale spójrzmy na to pod innym kątem
Statystyka jest narzędziem, za pomocą którego można udowodnić każdą rzecz, ale zrobię tu zestawienie trzech najmocniejszych lig: angielskiej, hiszpańskiej i włoskiej - kolejność alfabetyczna ;)
Za wygranie LM przez swojego reprezentanta dana liga dostaje 5 punktów, za zajęcie drugiego miejsca 3 a za odpadnięcie w półfinale 1. (Pucharu Uefa nie biorę pod uwagę, ponieważ kolosalnie stracił na znaczeniu odkąd w LM gra po kilka zespołów z jednego kraju, a bez sensu byłoby branie pod uwagę tylko wyników z początku lat dziewięćdziesiątyuch)

Włosi 44 punkty
Hiszpanie 38
Anglicy 32

Tak więc jak widać Anglia nadrabia jak może, ale jeszcze trochę minie nim zdystansuje osiągnięciami pozostałą dwójkę.
Za to kolejność wygląda zupełnie inaczej jeśli weźmiemy pod uwagę tylko ostatnich pięć lat:

Anglicy 24
Włosi 9
Hiszpanie 8

Zgodnie z tym co pisałem wyżej, w ostatnich latach Anglicy są niepodzielnymi władacami Ligi Mistrzów. Włochom punkty nabijał głównie Milan, a Hiszpanom Barcelona.
Patrząc na te tabelki może zdziwić, że hiszpańskie zespoły, choć naszpikowane gwiazdami jak żadne inne, mimo trzyletniego okresu dobrej passy, w zasadzie za dużo nie zdziałały.
Ale z tym też nie jest tak do końca - jeśli weźmiemy pod uwagę tylko zwycięstwa w Lidze Mistrzów, to właśnie Primerea Division będzie na szczycie podium:

Hiszpanie 5 (3 Real, 2 Barcelona)
Włosi 4 (3 Milan)
Anglia 3 (2 Manchester)

A skoro już rozpatrujemy różne warianty, to zerknijmy na tabelę jeśli pod uwagę weźmiemy sam udział w finale, już bez rozróżniania kto wygrał:

Włosi 11
Hiszpanie 7
Anglicy 6

Wnioski każdy wyciągnie własne ;)

Inne ligi, których reprezentanci mieli coś do powiedzenia w Lidze Mistrzów to niemiecka, holenderska, francuska i portugalska. W 2004 roku doszło jedyny raz jak dotąd w historii Champions League do finału, w którym nie grałaby drużyna z żadnej z wielkich lig. Porto wygrało wtedy z Monaco...

środa, 1 kwietnia 2009

Giovanni dał znak by kontynuować...

Wyniknęła pewna pauza. Z czego wyniknęła? Głównie z tego, że nie chciało mi się logować - lenistwo to straszna choroba...
A dużo się działo w międzyczasie:
- okazało się, że jednak można przez tydzień prawie nie spać (tzn sesja to okazała)
- że nie ma przedmiotu, którego nie da się nauczyć w jedną noc
- że, jak pokazał Hała, czasem nawet nie trzeba się uczyć a fart zrobi swoje...
- że jak się zostawia wszystko na sesję to nie ma opcji by się coś nie ponakładało
Nie mam zamiaru o tym strasznym okresie się rozpisywać, wspomnę tylko, że dość skutecznie wykończył mnie zdrowotnie. I mimo, że była to sesja dość spektakularna jeśli idzie o ilość zdobytych punktów, to i tak przez głupotę, na której zbudowano politechnikę, moja sytuacja była na tyle skomplikowana, że nie ogarniały jej panie z dziekanatu ^^
W każdym razie na tę chwilę wszystko jest już wyprostowane (choć kosztowało mnie to niemało, a od "k(r)uczkowych" zadań z płynów uważam się teraz za eksperta). Teraz jestem już tuzem z gigaluzem...

Ogólnie wiosna za oknem i wreszcie można zrucić nadmiar łachmanów wbijający głęboko w marcowe błoto. No ale kwiecień-plecień, zobaczymy.

Nie sposób nie wspomnieć tu o spektakularnym dość wyniku naszych piłkarzy z Belfastu :D
Nigdy nie widziałem tak beznadziejnego meczu Polaków o punkty. Już nawet porażka z Armenią wyglądała lepiej. Choć to dość kontrowersyjne stwierdzenie wziąwszy pod uwagę miejsce Armenii w światowym rankingu. No, ale Leo przyjechał podpisać kontrakt i powiedział "wszystkie rekordy są moje". Tak więc awansował z Polską jako pierwszy trener na Euro, ale porażkom z Irlandią Północną czy wspomnianą Armenią, które były naszymi pierwszymi z tymi potęgami, po prostu nie mógł się oprzeć. A dziś czeka już kolejne rekordowe wyzwanie - San Marino!

Dziś po powrocie z uczelni położyłem się na chwilę. Obudziłem się po kilku godzinach z przekonaniem, że mojej głowie daleko do normalności...
Nawet nie potrafię tego snu opisać - spora część szczegółów już mi umknęła, w każdym razie fabuła ruszyła, gdy pewien inżynier/ nauczyciel postanowił wraz z uczniami podłączyć jakiś rurociąg do jakiegoś korytarza/tunelu na zewnątrz budynku, w którym (jak mi się zdaje) działa się późniejsza akcja. Mężczyzna ów, twierdził, że skoro jest to pokaz szkoleniowy to nie musi być zgodny z normami i może mieć wiele niedociągnięć. Skończyło się zalaniem całej okolicy.
I tu akcja przenosi się do wspomnianego budynku. Mieszkało w nim, jak to w snach bywa, dużo osób, w tym sporo znajomych z różnych etapów życia. Generalnie w tym rozdziale chodziło o ewakuację z zalewanego budynku. Pewną nieścisłością może się wydać fakt, że woda zalała okolicę a w budynku miała nadejść z najwyższego piętra, no ale...
Skracając opis tej jakże wielce godnej oscara fabuły do minimum powiem, że uciekałem spotykając po drodze bardzo mało osób, potem się wróciłem na górę po jakąś bzdurę, potem szukałem właściwej drogi w labiryncie drzwi, no ale udało się. Co prawda ostatni odcinek musiałem przepłynąć już przez całkowicie zalany korytarz, ale dałem radę i wydostałem się... hmm, "gdzieś" to bardzo dobre słowo. Nie wiem czy na zewnątrz, ale było tam bezpiecznie i co ważniejsze sucho. Potem miałem się zgłosić do naszego nowego przywódcy "uratowanych", który określał miejsce w szeregu członków tej jakże wspaniałej społeczności. A robił to przyznając kolor - zielony, czerwony albo żółty (gdzie zielony był najmniej ważny a żółty najbardziej). Oczywiście prawie wszyscy, w tym i ja, dostali zielony, ale nie wiem niestety jakie to miało implikacje (oprócz tego, że mnie dość wkurzyło), bowiem łysego zaspanego przywódcy w okularach przeciwsłonecznych więcej już nie spotkałem.
Spotkałem za to tutaj też rodziców. Dowiedziałem się od nich, że zalanymi korytarzami już podąża z ratunkiem amerykańska armia. Jak się okazało, moi rodziciele zabrali z mieszkania wiele wartościowych rzeczy, ale moich prawie w ogóle. Tak mnie to zdenerwowało, że postanowiłem po nie wrócić. Uściślając - nie byłem zły, że zostały prawdopodobnie zatopione, ani nie irytował mnie sam fakt, że bardzo wiele moich fajnych rzeczy już nigdy nie zobaczę ale wprost o wymioty przyprawiała mnie myśl, że mój dobytek wpadnie w ręce amerykańskich żołnierzy :D
Ruszyłem więc w drogę powrotną, gdzieniegdzie spotykając pojedynczych "ratowników" ale odegrali oni rolę nawet nie drugoplanową. O dziwo w całym budynku było sucho.
W końcu dotarłem do mojego mieszkania z planem spakowania wszystkich moich ubrań na początek... i spotkałem tam brata. Który co lepsze za nic nie chciał stamtąd odejść. Okazało się, że nasze mieszkanie (a przynajmniej niektóre pokoje) jest zamieszkiwane przez kogoś groźnego. Mój brat, już nawet nie wiem skąd, wytrzasnął... hm jakieś zwierzę, które wyglądało jak... patronus w Harrym Potterze i które... wyskoczyło przez balkon. Później tą samą drogą podążył eteryczny jeleń. Również nie wiem skąd się wziął. Mieszkanie miało dość długi przedpokój, z którego wychodziło czworo drzwi, i choć nie jest to ilość przyprawiająca o ból głowy, to otwierało się zawsze te prowadzące gdzie indziej niż miały. Drugi koniec korytarza skąpany był w mroku... to właśnie tam rezydował nieznajomy. Uuuu...
No i właśnie mniej więcej w momencie, gdy odkryłem jakiś mroczny sekret fabuły tego snu, o którym teraz już nie mam pojęcia, na scenę wkroczył Główny Zły. Był to wysoki ciemnowłosy mężczyzna, który miał wobec nas złe zamiary - jakkolwiek by to nie brzmiało. Wywiązała się między mną a nim walka. W zasadzie nic w niej nie ucierpiałem, bo i on średnio angażował się w potyczkę, ale z drugiej strony nawet najmocniejsze ciosy nic mu nie robiły. W sumie to jak na bossa levelu przystało. Choć muszę przyznać, że nieco spowalniały go kopnięcia w jaja.
Koniec końców okazało się, że jest... kosmitą i ma jakiś układ z amerykańskim generałem. Chciał mi przykładając rękę do głowy wykasować pamięć, czy zrobić coś równie podłego mentalnie ale w ostatniej chwili uciekliśmy z bratem przez drzwi (oczywiście otwierając właściwe dopiero za którymś podejściem) i tu się obudziłem.

Potrafi ktoś tłumaczyć sny?
Bo mój ewidentnie wygląda na ostrzeżenie przed Hamburgeioros!