poniedziałek, 16 listopada 2009

Jestem stąd sobą, a nie kimś tam skądś tam

Parafrazując VNMa:
Myślałeś, że wpis z sierpnia to kres?
Śmieję się z Ciebie do łez,
ja daję wpisy de best
;)

Przeczytałem kilka losowych archiwalnych wynurzeń – momentami zażenowanie, czasem zduszony śmiech, no nie powiem, że nie. Ale w sumie co się dziwić – większość powstała w porze, którą normalni ludzie definiują jako środek nocy, do tego często w wyniku zmieszania podłego nastroju z procentami. Bo się wtedy człowiek odważny staje, c’ nie? I otwarty jak księga. I wylewny, o!
"Chcesz rewolty codzienności, a odwagi starcza na dwa kielonki wolności"
Co nie znaczy, że teraz Schizy Kontrolowane zmienią obrany kurs na bardziej dojrzały (jeszcze bardziej?! ^^) lub ambitny (?!?). Takie myślenie byłoby, muszę przyznać opierając się na całkiem niechudej znajomości siebie samego, dość naiwne. Nie czarujmy się – nawet najgłupsze wpisy z minionych miesięcy mogłyby równie dobrze powstać choćby teraz. A w miarę tworzenia tego wpisu, mam wrażenie, że właśnie oto powstaje kolejny z nich, hehe. Chociaż... może powinienem zmienić tytuł na Schizy Niekontrolowane?
„Jestem taki rozpieprzony, rozpieprzony” jak to śpiewał Muniek Staszczyk.
Co u mnie?
„Śmigam se jak chcę między kroplami przywar, między chmurami tchnień i błyskami szkliwa”
Wracam generalnie ze sporą porcją luzu, bo z motywacją i zajawką to wciąż różniście. Nadal jestem momentami skrajnie nieodpowiedzialny, manifestujący wspomniany luz olewaniem rzeczywistości, a znów w innych chwilach nazbyt wczuty. Bez sensu.
W ostatnich tygodniach albo wychodzę wcześnie i wracam późno, albo koncertowo rozpieprzam czas, którego ostatnio mam sporo, w domu.
Jestem chwilowo więźniem tysiąca seriali, kilku anime (do tego z tysiąc filmów czeka na dysku), ponadto zasłuchuję się muzyką, napieprzam z brejdakiem na Xboxie(Fifa! Tekken! Dragon Ball! Soul Calibur!), którego to ostatnio zakupił, a w krótkich przerwach między tym wszystkim próbuję zmobilizować się do czytania fantastyki, piję hektolitry herby i udaję, że projektuję reduktor. Nota bene, jest godzina szósta w nocy (albo rano), o ósmej mam pieprzone PKMy*, i szansa, że na nie pójdę jest mała jak atom-karzeł. Choć, żeby nie było, to leżę obłożony schematami obliczeniowymi Dziamy, rysunkami Kurmaza i tabelami Ochędóżki – jeśli chciałbyś drogi Czytelniku o przekładniach walcowo-stożkowych wiedzieć wszystko i więcej, wówczas to niezwykle gorąco polecam wspomniane wyżej pozycje!
* Przestań Kurwa Myśleć, zamiennie z Podstawy Konstrukcji Maszyn

"A co oprócz tego? Coraz więcej pytań "dlaczego?", coraz więcej złego, no i mniej dobrego tak na oko. A poza tym spoko."
W ogóle jakoś tak spontanicznie wszystko ostatnio leci. I tak od wakacji - najpierw miało być te kilka dni w Mielnie z ekipą z mechatroniki. Wyjazd już od samego początku nastrajał optymizmem, gdy po 10 minutach jazdy ktoś wpadł pod nasz pociąg, a pierwszego dnia pobytu nad morzem wyłowiono z niego trzech młodziaków. Heh...
No, ale później już było lepiej – z chłopakami nudzić się nie dało a do tego dość spontanicznie, pod sam koniec wyjazdu, podjęliśmy z Giovannim decyzję o przedłużeniu pobytu w krainie jodu, z tym, że z walizami musieliśmy się pofatygować do Unieścia. Na koniec spędziłem jeszcze tam weekend z rodzicami i brejdakiem. Tak więc niby jedna podróż, a trzy zupełnie inaczej spędzone okresy. Ale z Gio chyba jednak było najweselej – że wielomilionowe transakcje na naszych kontach przeprowadzane na promenadzie przez pół wieczora za pomocą kamery wyglądającej jak glock tylko wspomnę ;)
Zresztą o czym mówimy? Bunkrów co prawda nie było, ale była sceneria, która absolutnie wystarczała: noc, prawie pusta plaża, gdzieś tam tylko słychać pijackie rozmowy jakichś rozlokowanych na falochronach ekip i łupanie techniawki w Trollu, a ja włażę na stanowisko ratownika z kilkoma piwami, wiatr napieprza w mordę, jakby miało nie być jutra, niebo rozgwieżdżone jak gala w Holiłudzie i ten kojący dla duszy szum grających w wojnę podjazdową fal. Się żyje...
Kolejny spontan to koncert Tori Amos w Mieście Przestępstw. Tak los chciał, że tego samego dnia rozgrywany był w Pradze mecz Polaków z Czechami. Plan, aktualny jeszcze w wakacje, mowił, że miało to być spotkanie decydujące o awansie na przyszłoroczne mistrzostwa na Czarnym Lądzie. Tak więc oczami wyobraźni już widziałem siebie z kumplami, wzburzone piwa, wielki ekran i niezapomniane emocje. Wrzesień jednak jest miesiącem z natury okrutnym i okazało się (okazała to nam w dość dobitny sposób Słowenia), że może i faktycznie będzie to mecz o awans, ale dla Knedliczków, nie dla nas. Okrutne było również to, że wtedy już biletów na Tori oczywiście nie było, ech... No, ale że czasem nawet i ja mam farta to jakoś ten jeden zdobyłem, i to w całkiem dobrym miejscu. Koncert rzeczywiście był niesamowity, nie ma to tamto. Gorzej było z powrotem do Miasta Włókniarzy. Ostatni pociąg odjechał przed 23, najwcześniejszy był po 6. Łaziłem tak więc z pół godziny po Centralnym, następną godzinę kursowałem w kółko między dworcem a okolicami Sali Kongresowej, a potem żeby nie zasnąć (choć również z pomocą przyszedł padajacy deszcz), szwędałem się po jakichś parkach i dziwnych uliczkach. Błogo ;)
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności okazało się natomiast (trochę szkoda, że tak późno), że w wuwua jest tego dnia (tej nocy) znajomy gangster z Pruszkowa. Po odnalezieniu więc właściwego z miliarda stołecznych nocnych dotarłem po ponad godzinie, de facto w środku nocy, do celu, czyli mieszkania dziewczyny gangstera (piosenka taka nawet była). W miejscu tym, to jednak nie ganster Ppawcio (Pomocny Pawcio) był najgroźniejszy, a tygrys Pani Domu. I jak lubię koty, tak muszę przyznać, że z tego kawał sukinsyna (sukincórki? w każdym razie sukinkota) był! Niby *ocier,ocier* o nogę, niby *mrrau* a tu jeb znienacka pazurami! Po starciu z kociwem przyszedł czas na browar, opowieści w stylu „co tam u ciebie?”, relacje z meczu i tak minęła kolejna ponad-godzina. I znów ponad-godzina, tym razem snu, brutalne budzenie gangstera, szybkim krokiem na przystanek, pożegnanie, fanfary, odjazd. A niebo stołeczne płakało. Dobry człowiek z tego Pawcia. Jak na gangstera oczywiście. No i z pomocnej Kaśki też, że zniosła spraszanych gości. No bo kot na przykład nie zniósł...
Ale to się działo dziesiątego października, a cofnijmy się jeszcze o tydzień.
Zapowiadał się weekend jak każdy, gdy nagle sms od brata stryjecznego, że wpadnie do nas, bowiem Łódź zagościła na drodze jego tournee po Polszy (Lublin – Mrągowo – Olsztyn – Szczecin – Międzyzdroje – Gniezno). Oznaczało to całą noc łojenia w nowego PESa (zabawne, że ligę na 3 osoby wygrałem ja – największy sceptyk tej gry) i jakąś bliźniaczą kopię Guitar Hero – mega idiotycznie wygląda jak dwóch gości trzyma klawiatury jak gitary i napieprza w klawisze szybko jak barrakuda.
W każdym razie Paweł z Lublina, lat 35, rzecze, że jedzie w góry i się pyta, czy bym się nie wybrał. Matka, mimo, że nikt o jej zdanie nie pytał, przetrawiała to parę godzin – ja wiedziałem od razu ;)
Przyjazd do Zakopca w niedzielę wieczorem, kilka bro na Krupówkach we wstępie. Poniedziałek - zastanawiamy się dokąd by tu pójść, a że z balkonu mieliśmy piękny widok na Giewont to "dobra, idziemy na Giewont". A urodziny spędziłem na Przełęczy Świnickiej, oh yeah! Prawie ćwierć wieku, człowieku! Przez mgłę niewiele było widać, ale zrobię tam jeszcze powrót jak Batman.
Cały ów spontaniczny wyjazd skomplikował nieco me życie na uczelni, poza tym trochę te zmiany wysokości musiałem odchorować... no, ale suma sumarum podróż i tak była tego warta jak Poznań!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz