niedziela, 29 listopada 2009

gudbaj ent gudlak

Godzina 4, ja, zimna herbata sprzed paru godzin, smęcący winamp, grożąca światu pusta puszka po warce, półmrok i ostatni wpis na tym blogu. Bo to dobra noc na to, jak mniemam - nastała po dniu szczególnym. Dniu, w którym przez parę godzin czułem się szczęśliwy jak nigdy. I gdy ta opończa radości opada sięgając bruku i obnażając wady rzeczywistości, bo opaść musi jak wszystko co chwilowe, człowiek wraca do nastroju standard, któremu przyjmijmy nawet, że obiektywnie rzecz biorąc nic ująć nie można, ale na tle tego co go poprzedzało wydaje się karą najsurowszą z możliwych.
Jeśli nadamy szczęściu symboliczną białą barwę, a jego odwrotności pod każdą postacią kolor podle szary (no bo czerń to zbytni dramatyzm jak na tę metaforę), to nasze życie jest konglomeratem burych smug.
"Zegar tyka a nasza parka tka losu arkan,
sarkazm zamyka palce na naszych karkach.
Wtuleni w palta myśli obojętnych
robimy wszystko, aby stępić chęci.
Zaklęci w mętlik gdzieś na życia pętli
czekamy spięci bo po raz n-ty
centymetry dzielą nas od straty siebie.
Czy damy radę? Naprawdę nie wiem...
Lewe lewe loff, czwarta nad ranem.
Myślę sobie o tym co zostało zapisane"

Duże Pe - Taktowani werblem sekund

Dziś na płótnie mych dziejów zalśniła (choć okoliczności tego były nieco absurdalne, ale na swój sposób i dość okrutne, bo z całą stanowczością zdradzały, że jest to dotknięcie pędzla, na które w przyszłości nie ma co zbytnio liczyć) plama biała jak światło - jedno z tych widzianych na końcach tunelów. Zwłaszcza, iż tło sprzyjało tego typu kontrastom. I z bólem serca (które wciąż "tyka jak plastik islamskiej ekstremy", ale też serca "które woła o skalpel") przypominam sobie ten dwuwers Łony:
i nikt za szczęściem nie będzie musiał biec za szybko,
mając już jedno szczęście... choćby było szczęścia szczyptą
.
... z bólem, bo te dwie linijki są tak prawdziwe, jak możliwie najszczersze uczucia.
Właśnie te lśniące bielą plamy to owa szczypta, za którą dziękuję losowi, ale która też na swój pokrętny sposób demotywuje gładkim przejściem do wyjściowych odcieni.
W pogoni za ową wymarzoną śnieżną barwą, pokrywającą całą rozpiętość materiałowej sztalugi, brniemy przez szary muł, to jaśniejszy, to ciemniejszy, od czasu do czasu natrafiając na oazy bieli. Lub chociaż nieco mniej ponurych kleksów. Cieszmy się nimi, bo nie wiadomo ile los każe nam maszerować czasu, nim znów mrok się rozstąpi i blask zatriumfuje.
Kurde, zupełnie nie do tego zmierzałem...
Chodzi o to, że na końcu, mówiąc dosadnie, jest rozpierdol marzeń. Do tego zmierzałem.
A tak się dziwnie składa, że najciemniejszym, ale i najjaśniejszym kleksom towarzyszy nierzadko gdzieś w tle postać kobieca. Są boskie. Przede wszystkim metaforycznie, ale nie sposób nie oddać im tej iście sprawczej mocy niebios, iż potrafią samą swoją obecnością nawet nad wyraz mroczną tkaninę zalać blaskiem gwiazd. Ale i w drugą stronę. Zaiste powinno się je palić na stosie.
Trzymając się malarskiej terminologii: rozmył mi się wątek.
Skoro sam siebie nie potrafię zrozumieć, trudno, żebym wymagał tego od innych. Smucić się z powodu paru chwil radości - zawsze czułem, że jestem najchorszy...
Nieważne.

E M A !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz