sobota, 24 stycznia 2009

Czaczę kumam, jak miecze Thurman Uma

Czasy liceum, luzu apogeum. Pamiętam jak wpadł do mnie kiedyś po treningu Shogun, wyjął ze sportowej torby kilka kaset i rozgościł się przy magnetowidzie (vhs - co to jest?!) puszczając mi "najfajniejsze" fragmenty jakiś durnych starych chińskich filmów, które nagrywał (a co gorsza oglądał) po nocach. Dwóch kolesi lecących przez pół minuty do siebie z mieczami, wymiana (dość żałosna dodam) ciosów w locie, odcięcie jednemu ręki (pokazane w sposób przebadziewny) i... dalsza walka. Głupie to było niesamowicie.
Nawiązuje do tego, bowiem miałem okazję obejrzeć dziś Shinobi i choć liczyłem bardziej na "kręconą poezję" w stylu Hero, ze wspaniale oddanym wschodnim klimatem, nastrojem tajemnicy, rewelacyjnymi zdjęciami, muzyką i świetnymi pojedynkami, to dostałem coś przypominającego po trochu te shogunowe filmy.
Zamaskowani kolesie, super moce - bardziej pasowało to do amerykańskich kreskówek niż oddawało japońską specyfikę. Gdyby nie skośnoocy aktorzy, kolorowe kimona, katany i wschodnia architektura, to można by pomyśleć, że to jakaś wariacja na temat fantastycznej czwórki...
Nawet walki, a przynajmniej ich większość, nie robiły zbyt wielkiego wrażenia, co jak na tego rodzaju film jest zbrodnią, której nie powstydziłby się sam Dostojewski.
Choć przyznać trzeba, że połączenie wątku nieszczęśliwej miłości i deatmatcha japońskich dziwolągów był dość odważny.
Fabularne niedostatki rekompensują, tak charakterystyczne dla japońskiej kinematografii, świetne zdjęcia i muzyka, ale one same filmu nie uratują. Samo zakończenie też nieco poprawia ogólne wrażenie, ale nie ukrywam, że suma sumarum się srodze rozczarowałem...
3,5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz