sobota, 31 stycznia 2009

Ostatnia tura. I to cool tura, bo to kultura

Ostatni dzień stycznia, czyli miesiąca podsumowań poprzednich dwunastu, więc kontynuujmy ten wątek...
Najlepsza książka?
I tu się zarumienię, bo już nie pamiętam roku, w którym bym przeczytał tak niewiele jak w poprzednim. Brak czasu, lenistwo, inne zainteresowania - prawda pewnie leży po środku. W każdym razie tak czy siak głupio.
I trochę dziwnie...
Tytuły, które zrobiły na mnie największe wrażenie to zdecydowanie kolejny tom Eriksona (czytam ten cholerny cykl wolniej niż Steven pisze!) i wreszcie Sapkowski, do którego się w końcu dorwałem. Póki co za mną tylko pierwszy tom opowiadań o Wiedźmagu, ale od czegoś trzeba zacząć. Wiele osób do sięgnięcia po historię Geralta zachęciły kinówka i serial nakręcone parę lat temu, ale produkcje te były dla mnie wyjątkowo nieprzekonujące, a do chwycenia za "papierowego" Wiedźmina skłoniła mnie dopiero fenomenalna gra komputerowa.
Wspomniane wyżej książki to podium, ale na najwyższym jego miejscu stoi inna pozycja - dwa pierwsze tomy cyklu Niecnych Dżentelmenów Scotta Lyncha. Potraktuję je zbiorowo, bowiem czytałem je w zasadzie jeden po drugim.
"Kłamstwa Locke'a Lamorry" i "Na szkarłatnych morzach" opowiadają o przygodach duetu złodziejaszków... wróć, duetu oszustów. Ich odwaga, bezczelność, tupet i pomysłowość sprawiają bowiem, że są w stanie wmówić każdemu wszystko, potem zagrać mu na nosie i zrobić przekręt gigantycznej skali. Przy tym wszystkim nikogo nie krzywdząc, i nie kradnąc bezpośrednio - tak okręcają sobie za pomocą słów swą ofiarę wokół palca, że ta gotowa jest z własnej woli dać im wszystko czego potrzebują.
Lynch napisał oba tomy bardzo sprawnie - fabuła ze świetnymi intrygami napędzana szybko akcją i wieloma zwrotami zdarzeń sprawia, że książki te czyta się jednym tchem.
Do tego trzeba dodać jeszcze dwie inne mocne strony cyklu. Pierwszy to fenomenalne dialogi. Bohaterowie mają cięty język i dużą pomysłowość, toteż ich wzajemne sprzeczki, porównania czy obelgi rzucane pod adresem przeciwników nie raz wywołają uśmiech na twarzy czytelnika.
"Występny Wartowniku, zabawny z ciebie sukinkot"
Cytat ten może sam w sobie nie jest równie zabawny co Wartownik, ale połączony z sytuacją, w której padł wywołał u mnie atak głośnego śmiechu. Choć drugiej strony ja dziwny jestem...
Drugą mocną stroną prozy Lyncha są niezwykle oryginalne miejsca, w których toczy się akcja jego książek. Tak jak George Martin stworzył galerię miliona fantastycznych wielowymiarowych a przede wszystkim intrygujących i wiarygodnych postaci, jak Erikson stworzył świat z dokładnie opisaną wieki wstecz historią i wieloma nieprzeciętnymi rasami, tak Lynch ma dar tworzenia i opisywania niezwykłych miejsc.
Dwaj główni bohaterowie, Locke Lamora i Jean Tannen, z wyglądu różnią się jak dzień i noc, obaj są jednak nieprzeciętnie bystrzy i względem siebie ponad wszytko lojalni. Mimo, że bogacą się w niezbyt moralny sposób, trudno tego duetu nie polubić.
W tym roku ma się ukazać trzeci tom serii. Żywię wielką nadzieję, że Scottowi Lynchowi uda się utrzymać poziom dwóch pierwszych tomów, mimo, że z pewnością łatwo nie będzie.

Co więc robiłem gdy nie czytałem? No właśnie, nic w przyrodzie nie ginie. Na czytanie poświęciłem mniej czasu niż zwykłem wcześniej, za to obejrzałem w poprzednim roku sto razy więcej filmów niż w latach ubiegłych. Mniej wymagające to po prostu... prymitywnieję ;)
Widziałem wiele filmów dobrych, kilka świetnych, jednak największe wrażenie zrobiły na mnie Vanilla Sky i Źródło.
O tym pierwszym już tam kiedyś coś niecoś wspomniałem.
Źródło natomiast jest filmem, który albo chwyci za serce swym pięknem albo odrzuci niezrozumiałością. Krytycy tej produkcji zarzucają jej przerost formy nad treścią, że jest dziwna i nie tyle za trudna, co po prostu bezsensownie przekombinowana.
Tematyką Źródła jest poszukiwanie sekretu wiecznej młodości. Akcja filmu rozgrywa się jednocześnie na trzech płaszczyznach. Pierwszą jest współczesność, gdzie naukowiec, Tomas Creo, uważający śmierć za chorobę, ze wszelkich sił stara się znaleźć lek na nieśmiertelność, aby uratować Izzi - swoją umierającą żonę. Izzi napisała książkę o poszukiwaniu przez hizpańskiego konkwistadora legendarnego Drzewa Życia i przed śmiercią prosi męża by dopisał on ostatni rozdział. To właśnie losy hiszpańskiego poszukiwacza są drugą płaszczyzną wydarzeń, ale największych problemów dostarcza interpretacja trzeciej - łysego mężczyzny podróżującego samotnie w kosmosie w zamkniętej kopule, w której znajduje się również Drzewo Życia. Celem jego wędrówki jest gwiazda Xibalba, do której według wierzeń Majów wędrują po śmierci dusze.
Cały ten wątek można interpretować jako swoistą wizualizację stanu duchowego Tomasa, bądź jako pewnego rodzaju kontynuację losu konkwistadora. Osobiście skłaniałbym się ku pierwszej teorii, jednak niewątpliwie film zirytowałby mniej osób, gdyby końcówka wątku hiszpańskiego wojownika nie była tak niejednoznaczna.
Tak więc dla jednych film ten na zawsze pozostanie ładnie opakowanym, choć kompletnie niezrozumiałym gniotem, dla innych będzie zaś dość ambitnym dziełem poruszającym tematykę egzystencjalną. Na tytuł dzieła film moim zdaniem w pełni zasługuje, pomijając jaką interpretację przyjmiemy - same bowiem zdjęcia i muzyka Clinta Mansella sprawiają, że bierzemy udział w estetycznej uczcie dla duszy. Mansell jest również autorem soundtracku do Requiem dla snu - ścieżki dźwiękowej, którą uważałem za najlepszą... dopóki nie usłyszałem tej ze Źródła.
Nie będę się bawił w przemądrzałe podsumowania, po prostu życzę sobie i wam jak najwięcej takich filmów...

Kłamstwa Locke'a Lamorry 5,5/6
Na szkarłatnych morzach 5/6
Źródło 5,5/6

środa, 28 stycznia 2009

Sprawiedliwość dorwie cię jak wiking...

Przespałem mecz... tatusia oszukasz, mamusię oszukasz, wykładowcę oszukasz, ale organizmu nie oszukasz. Jak się okazuje nawet ja potrzebuję paru godzin snu od czasu do czasu...
Ponoć mechos przeciwkos Norwegos z dalekos i mroźnos Północos byłos konkretos dramaticos, że posłużę się biegłą hiszpańszczyzną pozwolicie. Gol w ostatniej sekundzie dający awans dalej! W ostatniej sekundzie, i to dla nas! Nie z nami, nie przeciw nam, jak to zazwyczaj bywało, nie niszczący wszelkie nadzieje, ale właśnie tym razem taki dający przepustkę do dalszej gry. I to kosztem Niemców - jest pięknie!
Ciężko pisać o meczu, którego się nie widziało, tak więc niech przemówi Onet:
Polska wygrała z Norwegią 31:30 w trzecim wtorkowym meczu grupy II rundy zasadniczej turnieju finałowego mistrzostw świata piłkarzy ręcznych, które odbywają się w Chorwacji. Dzięki temu zwycięstwu Polacy zagrają w półfinale, w którym w piątek zmierzą się z Chorwatami. (...)
Kiedy do końca meczu została minuta Jurasik trafił na 29:30. W następnej akcji do wyrównania doprowadził Rafał Gliński - 30:30. Na kilkanaście sekund przed końcem trener Norwegów poprosił o przerwę.
W akcji meczu Norwegowie wycofali bramkarza - jednak to Polacy wybronili tę akcję, a rzutem z własnej połowy zwycięstwo Polakom zapewnił Siódmiak.

Pora na puentę: Polacy wygrywają kiedy mam ich zwycięstwo na kuponie - tak samo było z Serbią. Nie obawiajcie się więc, mam zamiar dalej na nich stawiać. Tym bardziej, że kurs na rozjechanie gospodarzy turnieju może być smakowity...

wtorek, 27 stycznia 2009

Szybki Szmal

Raczej nie należę do kibiców-sezonowców, to znaczy fanów Formuły 1, siatkówki, skoków narciarskich i piłki ręcznej, którzy to jarają się tymi dyscyplinami bo akurat zobaczyli na ekranie Polaka. Nie piętnuję tego - takie fale zachwytu nad tymczasowymi (przeważnie) sukcesami naszych rodaków mają oprócz drażniącego faktu spotykania od czasu do czasu wszystkowiedzących oszołomów, którzy jeszcze pół roku temu nie potrafili wymienić trzech nazwisk z czołówki danej dyscypliny, także pozytywne aspekty - propagują daną konkurencję sportową (często wcześniej dla ogółu dość tajemniczą), poszerzają zainteresowania, dostarczają dodatkowych emocji, no i aż kipi z nich patriotyzm.
Z tym, że jak już napisałem, ludzie popadać lubią w przesadę. Irytujące.
Nazywajcie mnie więc ignorantem, ale przed meczem z Niemcami nie miałem pojęcia, że nasi szczypiorniści w ogóle gdzieś w coś grają. Po opisach znajomych na gg łatwo było zorientować się, że nasi zachodni sąsiedzi znów spuścili nam lanie. Potem jakiś tam mecz z Danią, obok którego też przeszedłem mimochodem, a w którym nasi wreszcie pokazali klasę. No i w końcu mecz z Serbią.
O tym spotkaniu też dowiedziałem się przypadkiem, ale uznałem, że wszystko lepsze od elektrotechniki i temu podobnej zgrai.
Odpalam więc elektroodbirnik fal telewizyjnych a tu rach ciach bach trach - i Polska po chwili prowadzi dziesięcioma punktami. Do przerwy 21:7. Masakracja Serbii! Niemalże ją podbiliśmy.
Tylko, że dość głupio by to na mapie wyglądało... choć z drugiej strony jeśli Rosja może.
Piłka ręczna ma rzeczywiście w sobie to coś, co sprawia, że w miarę fajnie się ją ogląda. Spotkania nie trwają za długo, są niesamowicie dynamiczne a te wygibasy, które piłkarze wykonują w locie... bullet-time! Do tego cuda, które wyprawiał nasz bramkarz - Sławomir Szmal... klękajcie narody. To, że zalicza asysty to jedno, ale że sam prawie strzelił gola w tym meczu, a w spotkaniu z Danią ponoć mu się nawet udało - bajka.
Tak to już jest - jak idzie to idzie. Naszym wychodziło absolutnie wszystko - od finezyjnych lobików nad serbskim golkiperem poczynając na innych motywach z serii "ośmiesz rywala" kończąc, zaś Serbowie marnowali seryjnie nawet najpewniejsze okazje jeden na jeden.
W drugiej połowie Polacy usatysfakcjonowani wysokim prowadzeniem nieco siedli a nasz trener zaczął eksperymentować, toteż niedziwne, że Serbowie coś tam próbowali zmontować i nawet im czasem to wychodziło. Faktem jest jednak, że wszystko i tak cały czas było pod kontrolą.
Jedyne co mnie w tym sporcie odrzuca to przepychanki w okolicy pola karnego - tyle złośliwych fauli, szturchnięć, popchnięć i uderzeń, ale także symulacji, to nie ma nawet przy wykonywaniu rzutów rożnych w piłce nożnej. No ale jakoś obrońcy muszą powstrzymać tych szybujących egzekutorów, życie... ;)
Najważniejsze, że Polska mistrzem Polski!

sobota, 24 stycznia 2009

Czaczę kumam, jak miecze Thurman Uma

Czasy liceum, luzu apogeum. Pamiętam jak wpadł do mnie kiedyś po treningu Shogun, wyjął ze sportowej torby kilka kaset i rozgościł się przy magnetowidzie (vhs - co to jest?!) puszczając mi "najfajniejsze" fragmenty jakiś durnych starych chińskich filmów, które nagrywał (a co gorsza oglądał) po nocach. Dwóch kolesi lecących przez pół minuty do siebie z mieczami, wymiana (dość żałosna dodam) ciosów w locie, odcięcie jednemu ręki (pokazane w sposób przebadziewny) i... dalsza walka. Głupie to było niesamowicie.
Nawiązuje do tego, bowiem miałem okazję obejrzeć dziś Shinobi i choć liczyłem bardziej na "kręconą poezję" w stylu Hero, ze wspaniale oddanym wschodnim klimatem, nastrojem tajemnicy, rewelacyjnymi zdjęciami, muzyką i świetnymi pojedynkami, to dostałem coś przypominającego po trochu te shogunowe filmy.
Zamaskowani kolesie, super moce - bardziej pasowało to do amerykańskich kreskówek niż oddawało japońską specyfikę. Gdyby nie skośnoocy aktorzy, kolorowe kimona, katany i wschodnia architektura, to można by pomyśleć, że to jakaś wariacja na temat fantastycznej czwórki...
Nawet walki, a przynajmniej ich większość, nie robiły zbyt wielkiego wrażenia, co jak na tego rodzaju film jest zbrodnią, której nie powstydziłby się sam Dostojewski.
Choć przyznać trzeba, że połączenie wątku nieszczęśliwej miłości i deatmatcha japońskich dziwolągów był dość odważny.
Fabularne niedostatki rekompensują, tak charakterystyczne dla japońskiej kinematografii, świetne zdjęcia i muzyka, ale one same filmu nie uratują. Samo zakończenie też nieco poprawia ogólne wrażenie, ale nie ukrywam, że suma sumarum się srodze rozczarowałem...
3,5/6

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Izi Schizi aka Tłusty Schiz

"Bo teraz publika lubi beefy, radio lubi gitarowe riffy a MC's lubią sniffy"
DGE - Boomboxy

Zasnąłem jakoś po piątej, pobudka o siódmej i eskapada na poli w celu odbycia wf-u. O nieprzyzwoitej porze po nieprzyzwoicie lajtowej rozgrzewce stanąłem przed dylematem - posiedzieć na siłowni (dosłownie - wg tamtejszych standardów to dwie godziny siedzenia i gadania) i zasnąć czy postawić na coś nieco bardziej żwawego. Skończyło się na szaleńczym meczu w kosza - dwie godziny biegania jak za wykładowcą w sesji, niewyspany i głodny. Massive. W dodatku dawno w to coś nie grałem, kondycja bynajmniej nie naj, tym bardziej po dwóch godzinach snu, ale i tak gorąco polecam!
Straszna dziś była wizyta w dziekanacie, ale nieporównywalnie straszniejszy był powrót: nie miałem kluczy, za to miałem podejrzenie, że mój brat może spać, pozostając głuchy na me walenia w drzwi. Siedział bowiem ze mną do późna - wszamaliśmy całe pudło lodów i słuchaliśmy muzy. Brejdak - wirtuoz gitary- ma okrutnie irytujący zwyczaj wybuchania czasem podczas utworu podnieconym głosem "zaraz będzie super solówka". Ja mam okrutnie podły zwyczaj przełączania wtedy na następny kawałek...
Ale tym razem powiedział to podczas "Lonely day" SoaD'a. No nie dałem rady wyłączyć - solówka miazga. Robi wrażenie nawet na takim ignorancie jak ja.
W ogóle coś rzadziej słucham rapu ostatnio. Mam na dysku parę nowych rzeczy, dobrych ponoć, a jakoś wcale nie ciągnie mnie do sprawdzania. Zresztą najlepiej oddaje to ranking
Tak, założyłem konto! *śmiechy*
Tak, zlamiłem się z tym "h" na końcu, ale i ceusz i glorion byli zajęci...
Wracając do meritum - nie znaczy to, że jak się na playliście wylosuje Jims czy Smark to przełączę (co to to nie), a "Sinus vs RJD2" Spoxa nadal ostro katuję, ale gitarowe brzmienie > uliczne korzenie. Taki nastrój natenczas...
Ale na Fisza oczywiście się wybieram ( oby tylko nie wyszło tak jak z Te Trisem...)
Oprócz Spoxa i SoaD'a w głośnikach króluje o dziwo teraz "Ocean" Downface'a - 10/10 używając nomenklatury HaPRu.
HaPRu, który to, jak ostatnio słyszałem, zdechł. Szanse na reaktywację są znikome. Mało kto ze starej wiary jeszcze jest w federce, a ci co są to takie "martwe dusze" bardziej. 10 osób bierze aktywny udział w życiu forum ponoć. Pewno nawet nie uzbiera się skład na V MPHT...

Przy okazji - nienawidzę mpk!

czwartek, 15 stycznia 2009

Usypiam sen kiedy wstaje dzień

Jakiś czas temu światło zgasło, znów nie mogę zasnąć,
potrzebny mi jest relaks jak Margaret Astor laskom.
Teraz miasto ściera wartość własną, dziś wybieram fiasko,
gdzieś za oknem słychać dziś już ostatni klakson (...)
Zasłoń okno i niech beat gra, niby nic, gdyby szczyt emocji wyblakł
zanim wstanie siwy świt i ze mną wygra.

Pezet - Re-fleksje

Zaczęło się w grudniu, trwa do dziś. Siedzenie do trzeciej, częściej do czwartej, czasem do piątej, szóstej. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten budzik o siódmej. Herbata, winamp, czyli już tradycyjny o tej porze zestaw. Ostatnimi czasy wzbogacony o instrukcje, sprawozdania, skrypty, bynajmniej nie w charakterze dekoracji. A najgorsze jest to, że człowiek do tej czwartej siedzi, wreszcie dojrzewa do decyzji o położeniu się, ale zasnąć nie potrafi. Insomnia pełną gębą. Nie, nie to, że nie jest zmęczony – jest cholernie, co zresztą da o sobie znać następnego dnia między ósmą a szesnastą na uczelni. Ale zasnąć nie może... Leży więc w łóżku, wpatruje się w sufit, którego i tak nie może dojrzeć z powodu fali ciemności, i nachodzą go wtedy refleksje. W głowie pojawiają się myśli na temat spraw bardzo ważnych, jak również zupełnie absurdalnych i abstrakcyjnych. O planach, marzeniach, z serii „co by było...”, „dlaczego?” i „a może by spróbować?”. Myśli często ciekawe i na swój sposób odważne, ale o tej porze niewskazane i nieproszone. Rozmyślanie nie pomaga zapaść w sen, a często wręcz jeszcze rozbudza. Człowiek uznaje, że nie ma szans zasnąć na plecach. W sumie nie dziwne, zważywszy, że od pół roku sztuka ta się nie udała. Próbujemy inaczej – na boku. I w innych konfiguracjach. Wreszcie oczy się zamykają i wydaje się, że niemal w tym samym momencie zaczyna rozbrzmiewać irytujący budzik. Zombie więc wstaje i rusza wziąć udział tej grze zwanej kolejnym dniem. Tak to niestety ostatnio wygląda. Od pół roku... Gdyby od samego rozmyślania te wszystkie rzeczy się pozałatwiały... Ale nie chcą... człowiek śpi godzinę, jak się uda cztery. Wystarczająca liczba czasu na wyśnienie się miliona głupot. Niby rzecz nieszkodliwa ale wyrabiająca dość niepochlebne zdanie o własnej psychice. "Męczą lub dają odpocząć, są twoje
Czasem ukojenie czasem paranoje - sny..."
Sokół – Sen

Styczniowe noce – herbata, winamp, czyli już tradycyjny o tej porze zestaw. Za pasem sesja. Jest godzina piąta w nocy. Piąta rano? Są w Łodzi takie dwa komputery, na których najważniejszą włączoną aplikacją jest teraz przeglądarka internetowa pilnie śledząca wyniki NHL i NBA. Piotrek i Michał, dokładnie tak jak dokładnie rok temu zarywają kolejną noc siedząc i śledząc. Komunikatorowe okienko ich rozmowy przepełnione jest „okrzykami” radości, kalkulacją, bluźnierstwami, groźbami, błaganiami i odliczaniem. Te typy typerzy, pałający się bukmacherką. I w tym wypadku nie chodzi o hajs. Przynajmniej nie tylko. Ciemna noc – herbata, winamp i latające po drugiej stronie oceanu piłki i krążki. Chodzi przede wszystkim o to. O emocje. Bo obserwowanie tych kanciastych okienek z wynikiem to naprawdę niezła frajda! Ten dreszczyk, te wspaniałe chwile. Michał zadaje pytanie: Śpisz dziś? jeśli tak, to ile i kiedy? To nie jest normalne. Ale dla tych dwóch typów typerów typowe. Jutro będą ponosić (zasłużone) konsekwencje swego nielogicznego postępowania, ale to dopiero jutro. Jutro w znaczeniu za jakieś dwie, trzy godziny. Nieciekawe znaczenie między nami. I kolejnego dnia znów ten sam dylemat – pozwolić swemu zdrowemu rozsądkowi zachować choć symbolicznie twarz i iść już spać, chociaż na te dwie godziny, czy siedzieć jeszcze ponad godzinę do końca hokejowego widowiska. Czasem mecze układają się wybitnie nie po myśli i można z czystym sumieniem iść spać już o drugiej, trzeciej. Czasem jesteśmy świadkami pasjonującej walki do końca, nie ma wtedy szans na oddalenie się od monitora wcześniej niż przed syreną kończącą spotkanie. A może być dogrywka i wtedy w ogóle jest przerąbane... Ja jednak zdecyduję się w tym momencie poświęcić dwie ostatnie tercje obserwowanego widowiska i udać się na spoczynek. Kto wie, może chociaż tym razem uda się w miarę szybko zasnąć? Istnieje pewne lekarstwo – Chłodneo Browaro, z tym że ma skutki uboczne. Pierwszy – sen jest głębszy a śnione sny są jeszcze głupsze i bardziej absurdalne, drugi - później jeszcze bardziej nie chce się wstawać... Przed użyciem skontaktuj się więc z lekarzem lub farmaceutą.
Zombie


sobota, 10 stycznia 2009

Jestem graczem... ale gram w gry raczej

"Dobrze wiesz to po sobie,
czasem walka o pada jest jak walka o ogień"

Zeus - Gracze

Z pamiętnika gracza:
W co Piotrek grał w 2008 roku?
Może to dziwić, ale przez ostatnie dwanaście miesięcy poświęciłem na gry komputerowe o wiele mniej czasu niż zwykłem wcześniej. Głównie z tak przyziemnego powodu, jakim jest wydajność sprzętu - w co lepsze nowe gry miałem okazje pograć tylko na blaszaku brata, więc najpierw trzeba było użyć próśb, gróźb, podstępów, względnie pięści ;)
A gdzie podział się ten cały wspomniany zaoszczędzony czas, można by spytać. Sam jestem ciekaw...
Niżej przedstawię kilka tytułów, które ukradły mi najwięcej godzin:

Worms 4: Totalna Rozwałka
Całe mnóstwo rozwałek zaliczyłem dzięki tej produkcji, zwłaszcza na początku 2008.
Przeciwnicy tej gry zarzucają jej, ze profanuje ona stare dobre robale 2D. Inni mówią, że grafika zbyt cukierkowa, że kamera działa beznadziejnie, że w zasadzie nic się nie zmieniło od Wormsów 3D.
Bezzzdura. Wiadomo, oldskulowców nie przekonasz, ale moim zdaniem Wormsy otrzymały nie tylko dar trójwymiarowości (dający morze nowych możliwości), ale przy okazji odziedziczyły też grywalność poprzednich części. Rozgrywka jest nadal bardzo dynamiczna mimo systemu turowego. W pierwszej odsłonie w 3D można było faktycznie mieć sporo zarzutów do pracy kamery, Totalna Rozwałka prezentuje się jednak pod tym względem o niebo lepiej. Możliwość wyboru wyglądu swoich robali - kapeluszy, hełmów, okularów, wąsów dodaje tej części jeszcze więcej szalonego klimatu. Bombowa gra jak dla mnie, dosłownie!
Oprócz standardowego deathmatcha mamy też kilka innych trybów gry, gdzie np musimy zbombardować i zniszczyć siedzibę przeciwnika.
Jak to piszę, to aż mnie naszła ochota by w to zagrać.

Pro Evolution Soccer 6
Gra z jesieni 2006 roku, więc jak na grę sportową nieco starawa. Ale ale... gra bijąca na głowę kolejną część wydaną rok później (a nie 2002 lata później, jak mógłby mylnie sugerować tytuł) PES'a 2008. Zdecydowanie największy mój prywatny złodziej czasu w minionym roku. Te wszystkie rajdy skrzydłami, gole zza pola karnego, nietrafione dobitki na pustą bramkę z pół metra... to się pamięta!

Pro Evolution Soccer 2009
... ale czas leci, tak więc w końcu wyszła na jesieni 2008 kolejna część tegoż cyklu. Iż jest ona lepsza od 2008, od razu nikt nie miał wątpliwości. Ale dopiero po kilku meczach przekonałem się, że dorównuje ona, a nawet przerasta, poczciwą szóstkę. Gra się oczywiście nieco inaczej - mamy nieco lepszą kontrolę nad zawodnikiem, gracze sensowniej ustawiają się na boisku (choć jak patrzę na moich obrońców to często w to wątpię), rewelacyjne górne podania i dobrze zbalansowaną trudność wykonywania rzutów wolnych. Jeśli by się do czegoś przyczepiać, to może do tego, że wciąż za często piłkarze sami robią wślizgi, zdecydowanie za trudno wykorzystać karnego, a podania na dobieg po ziemi były chyba trochę lepiej zrobione w poprzednich częściach .. no i przede wszystkim - bramkarze. Zdecydowanie za często zachowują się jak idioci. Jeśli do tego grać Argentyną, Francją bądź Portugalią, to wybijajcie piłki obrońcami jak najdalej, bo na etacie golkipera pracują tam ludzie "Nigdy nie wiesz co się stanie".
Ale nawet z tymi wadami zdecydowanie najlepsza kopana jaka kiedykolwiek powstała.

Heroes of Might and Magic V
Że trójka, która według mnie jest najlepszą grą jaka kiedykolwiek powstała, jest produkcją kultową, to (cytując klasyka) oczywista oczywistość. Że czwórka była katastrofą też wtajemniczonym wiadomo.
A z piątką jest ten problem, że jest po środku. Co prawda na szczęście bliżej jej zdecydowanie do trójki niż do czwórki, ale legendzie jednak nie dorównuje.
Na plus wypadają również zamki - dość klimatyczne i z sensownie podzielonymi jednostkami. Ładne mapy, wciąż może trochę zbyt oczojebne kolory, ale na szczęście już nie tak jak w czwórce. W dodatku pojawia się opcja dobrze znana z Disciples (ta seria to zdecydowanie najlepsza gra hirosopodobna, ze świetnymi rewolucyjnymi pomysłami), mianowicie w dodatku "Dzikie Hordy" możemy wyprodukowane jednostki ulepszyć na jeden z dwóch sposobów. Alternatywne jednostki różnią się wyglądem, ale też zdolnościami co daje kolejne taktyczne możliwości.
Na wielki plus tej gry trzeba zapisać również bardzo ciekawą kampanię, choć niestety z różnych powodów nie przeszedłem całej.

Neverwinter Nights 2
Gra z końcówki 2006 roku, ale dopiero w 2008 dałem jej szansę, i muszę powiedzieć, że jest to najlepsza gra fabularna od czasów Baldura (druga najważniejsza dla mnie gra po herosach).
Niestety nie dane było mi jej skończyć, gdyż wraz z formatem straciłem sejwy, a zapału i czasu nie starczyło na ponowne przechodzenie (tym bardziej, że w kolejce czekał Wiedźmin).
Ale grę przerwano mi brutalnie na dość dalekim etapie, także myślę, że odczucia me mogę jak najbardziej wyrazić.
Cóż, mamy do czynienia z bardzo ładną i efektowną (super wyglądające czary!) grą fabularną, której największą bolączką jest... fabuła. Nie można powiedzieć, że jest ona zła, ale raz, że zbyt liniowa jak na obecne standardy, a dwa, że mimo wszystko mogłaby być ciekawsza. Niektórzy jeszcze by zarzucili jej zbyt wielką epickość, ale nie oszukujmy się - w Zapomnianych Krainach zawsze chodziło tylko i wyłącznie o ratowanie świata.
Gra, jak już wspomniałem, prezentuje się ładnie nawet teraz, po dwóch latach od wydania, a dodatki, które się do niej ukazały/ ukażą (w planach jest teraz trzeci) ponoć jeszcze poprawiają grafikę.
W grze mamy do dyspozycji drużynę, tak jak to było w Icewind Dale'u czy w Baldur's Gate, jednak nie sześcioosobową a cztero. Jest to kompromis pomiędzy wspomnianymi wyżej klasykami gatunku, a pierwszą częścią, gdzie do dyspozycji mieliśmy tylko jednego najemnika, a nasz wpływ na jego poczynania był w dodatku mocno ograniczony. Oprócz głównej postaci, którą tworzymy sami na początku, towarzyszy więc nam trójka napotkanych po drodze podróżników. W grze spotykamy ich jednak o wiele więcej, i tylko od nas będzie zależało na jaki skład drużyny się zdecydujemy. Resztę bohaterów będziemy mogli spotkać w karczmie, i w każdej chwili przyłączyć ich do naszej ekipy pakerów. Wyjątkiem są sytuacje, gdy ze względu na rozwój fabuły, któraś z postaci znaleźć się w drużynie musi, nic jednak nam nie przeszkadza w późniejszym jej wywaleniu. Wisienką na torcie są natomiast wzajemne relacje członków drużyny - zależnie od doboru kompanów możemy mieć za towarzystwo postaci podobnie myślące i doskonale się rozumiejące, bądź co chwilę sobie dogadujące, wręcz pałające do siebie nieskrywaną nienawiścią.
Kolejną ciekawą rzeczą, która spotyka nas w grze jest otrzymanie, rozbudowa i zarządzanie a wreszcie i obrona całkiem sporej warowni.
Te wszystkie zalety rekompensują moim zdaniem pewne niedoróbki, sprawiając, że Neverwinter pozostawia daleko w tyle inne tytuły z tego gatunku, takie jak Gothic, czy Oblivion.

Wiedźmin
Tutaj spotkała mnie ta sama przykrość co w Neverwinterze - mniej więcej w połowie gry straciłem w wyniku formatu zapisany stan gry. Zawziąłem się jednak, że za wszelką cenę przejdę to cudeńko, i jak powiedziałem, tak zrobiłem.
Co tu dużo mówić - świetna robota. Gra wyglądająca rewelacyjnie, posiadająca świetną fabułę, super grafikę i (może nawet przede wszystkim?) jak powstało na produkcję opartą na prozie Sapkowskiego, rewelacyjne dialogi (TALAR!).
Świetnie oddano ducha sapkowskiej prozy i mocno czuć słowiańskie klimaty. Swojsko.
System walki został dość uproszczony, ale sprawia dzięki temu sporo frajdy (nie to co w Gothicu) i jest przy tym płynny, a sprowadzenie magii do wiedźmińskich znaków również okazało się strzałem w dziesiątkę. W sumie jedyną rzeczą, która naprawdę mnie irytowała podczas godzin spędzonych przed monitorem, był bardzo słabo zrealizowany ekwipunek, w którym cholernie ciężko było coś znaleźć. Ponoć jednak już w kolejnych wersjach gry rzeczy w ekwipunku zostały posegregowane ze względu na typ, co z pewnością ułatwia zarządzanie zdobytymi przedmiotami.
No i jeszcze jedna rzecz wyróżniająca grę - powalające na kolana filmiki - ten na początku gry to klasa sama w sobie, ten na końcu z kolei jest niesamowicie smacznym kąskiem, gdyż zapowiada kontynuację.
Wiedźmin nie jest liniowy, przynajmniej nie aż tak jak większość tego typu gier. Dokonywane przez nas wybory mają często niemały wpływ na otaczający nas świat i jego mieszkańców... często większy niżbyśmy tego chcieli. W pewnym momencie musimy dokonać wyboru - w wojnie z nieludźmi musimy opowiedzieć się po którejś ze stron - poprzeć prześladowane elfy i krasnoludy, stanąć po stronie zakonu, bądź zachować neutralność. Moim zdaniem można było zrobić to jeszcze lepiej, bo konsekwencje naszej decyzji nie są jednak tak daleko idące jakbym tego chciał, a zachowanie neutralności się zwyczajnie nie kalkuluje.
No i wisienka na torcie, przynajmniej dla męskiej części graczy - kolekcjonowanie kart z rysunkami napotkanych na naszej drodze i podbitych przez Białego Wilka kobiet - jak pokemony, musisz mieć je wszystkie ;)
Gra naprawdę fantastyczna, aż duma rozpiera, że rodzima!

King's Bounty: Legenda
Niektóry powiedzą (zwłaszcza widząc screeny z bitew) "podróba hirosów". Nic bardziej mylnego (tym bardziej, że oryginalny KB powstał przed Heroesami i to one były jego naśladowcą).
KB to gra, jakiej jeszcze nie było - wybrawszy na początku bohatera spośród trzech dostępnych klas - wojownika, maga i paladyna, chodzimy po bardzo ładnych planszach i kupujemy w napotkanych chatach, zamkach i innych siedzibach najemników i wszelkie inne stwory, które będziemy mogli wykorzystać w bitwach. Te wyglądają faktycznie niemal identycznie jak w Heroesach, jednak na tym podobieństwo się kończy.
Przede wszystkim po mapie podróżujemy w czasie rzeczywistym, i czy uda nam się wyminąć wrogie jednostki, zależy przede wszystkim od naszego sprytu i zręczności. Gdy się jednak nie uda staczamy bitwę na planszy złożonej z sześciokątnych pól, gdzie obowiązuje już dobrze nam znany systerm turowy. Gra jest zdecydowanie bardziej od HoMM nastawiona na rozwój bohatera. Podczas eksploracji map zbieramy kryształy trzech typów, za które to kupujemy umiejętności na drzewku rozwoju. A w zasadzie na trzech drzewkach. Tak więc możemy zdecydowaną większość znalezionych kamieni zainwestować w magię (ma ona ogromny wpływ na walkę) albo wręcz przeciwnie - dzięki nim zwiększyć ilość naszych punktów przywództwa, i tym samym ilość jednostek, które możemy rekrutować. Na swojej drodze znajdziemy też wszelkiego rodzaju artefakty a wiele magicznych przedmiotów będziemy mogli kupić w napotkanych twierdzach.
Tu ciekawostka - każda rozgrywka jest inna - to znaczy że grając dwa razy, w tych samych miejscach będziemy mieli do kupienia zupełnie inne jednostki, zwoje i artefakty.
Gra ma w sobie zdecydowanie więcej z RPG niż z innego gatunku, i tylko wspomniane bitwy stanowią element strategii. W zamkach mieszkają królowie, wiedźmy, paladyni i inne dziwadła, które zawsze znajdą dla nas jakieś zadania - przeważnie, jak to w erpegach bywa, "zanieś coś komuś", "znajdź coś" lub "kogoś załatw" a nierzadko wszystko to naraz.
Główną osią fabuły jest praca na dworze królewskim na stanowisku nadwornego poszukiwacza skarbów, jednak w przerwie między zleceniami od głowy państwa na brak roboty na pewno narzekać nie będziemy. Bohater nasz, jak dobrze poszuka, może nawet natrafić na kobietę, którą poślubi i mieć z nią dzieci. Niesie to ze sobą różne korzyści - żona może zwiększać inicjatywę naszych jednostek, lub nasze cechy (intelekt/ atak/ obrona), a dzieci zwiększać nasz zasób many lub dodawać punkty szału. Dobrze, że chociaż w grach instytucja małżeństwa się opłaca ;)
A propos punktów szału - dochodzimy do jednej z ciekawszych kwestii w grze. Wraz z rozwojem fabuły zyskujemy władzę nad pewną magiczną skrzynią, w której uwięzione są cztery duchy/ demony/ cosie. Z początku są do nas nastawione negatywnie, jednak w zamian za pewne przysługi i po udowodnieniu naszej wartości będą nas wspierać w walce. Objawia się to tak, że gdy przekonamy już danego demona by nam służył, będziemy mogli używać udostępnionych przez niego zaklęć/ ataków, a wraz z częstym ich używaniem doskonalić je. System identyczny jak z czarami, tyle tylko, że wydajemy nie punkty many, a szału właśnie. Gdy podczas walki nasze jednostki zadają obrażenia przeciwnikowi, nasza liczba punktów szału rośnie, gdy zaś beztrosko spacerujemy po głównej mapie królestwa ilość punktów szybko spada do zera.
Kolejnym nowatorskim pomysłem są pojawiające się na mapie, gdzie toczymy bitwy, skrzynie. Gdy nasza jednostka podejdzie i je otworzy, znaleźć w nich może złoto (przeważnie małe ilości), bądź zwoje z czarami a czasem nawet kryształy pozwalające rozwijać umiejętności. Ale na mapie bitew pojawiają się również różne różdżki, totemy i tym podobne przedmioty, które raz na turę zadają obrażenia (czasem mają pozytywne działanie) pobliskim jednostkom.
Następną interesującą opcją jest możliwość ulepszania niektórych artefaktów - aby tego dokonać musimy pokonać ducha artefaktu - na planszy, po której nasze jednostki poruszają się wolniej niż zwykle, staną naprzeciw nas oddziały dysponujące magią. Do tego wspierają ich wieżyczki z gremlinami, z których każda rzuca co turę na nasze wojsko jakieś złośliwe zaklęcie. Bitwy te są dość trudne, ale nagroda zazwyczaj rekompensuje poniesione straty.
Jeszcze jedną odmianą walk jest szturm na zamek. Aby zająć twierdzę musimy jednak wpierw pokonać przeważnie bardzo liczną i silną armię.
Nazywając tę grę klonem hirosów krzywdzimy ją, bowiem jest w niej pełnia nowatorskich rozwiązań, a wprowadzenie przy tym sprawdzonych w HoMM rozwiązań bitewnych tylko dodaje tej grze miodności. Jeśli więc jesteś fanem kultowych hirosów, przy czym nie zamkniętym na nowe opcje fanatykiem, naprawdę powinieneś w to zagrać!

Puzzle Quest
Hit! Gra z grafiką nadającą się na komórki (swoją drogą mój brat ma na komie lepsze gry, niż poszłyby u mnie na kompie...), ale tak cholernie grywalna, że głowa mała.
Wybieramy sobie rycerza, wojownika, maga albo druida i przemieszczamy się śmiesznym ludkiem po szlakach zaznaczonych na mapie, które rozpościerają się od twierdzy do twierdzy. W zamkach tych napotkać możemy różne ważne osobistości, które to wymyślą nam questy. Głównie polegać będą one na tym by chodzić w kółko po szlaku z jednej twierdzy do drugiej. Ale, że łatwo nie ma, toteż najczęściej szlak będzie zagrodzony przez jakieś paskudztwo typu goblin, pająk czy inna zjawa. I tu się zaczyna prawdziwa zabawa. Mianowicie gra w kulki...
Tak, dokładnie - napotkane potwory lecą w kulki. Dosłownie. Pamiętacie taką grę gdzie na planszy spadają z góry kulki różnego koloru a wy je musicie tak zamieniać miejscami by utworzyć linie co najmniej trzech kulek jednego koloru? Tutaj zamiast kulek mamy kolorowe kryształy, czaszki, monety i gwiazdki. Kolorowe kryształy ustawione w jednej linii zwiększają nam manę danego koloru, gwiazdki dają nam punkty doświadczenia, monety złoto, natomiast kilka czaszek koło siebie zadaje bezpośrednie obrażenia przeciwnikowi. Za zdobyte punkty magii możemy podczas walki rzucić czar zabierający rywalowi punkty życia, bądź zmieniający nieco sytuację na planszy (np zamiana jednego koloru kryształów na inny, bądź na czaszki, lub przetasowanie elementów). Za wygrane walki dostajemy złoto i doświadczenie a wraz z nim zdobywamy nowe czary.
Brzmi to wszystko banalnie, ale wbrew pozorom jest niezwykle wciągające, naprawdę!
Wraz z rozwojem naszej postaci, pojawiają się także ambitniejsi przeciwnicy - regenerujące się trolle, czy potężne demony i smoki. Niektóre jednostki możemy schwytać i użyć ich później jako wierzchowców bądź nauczyć się od nich jednej z ich umiejętności. Aby tego dokonać trzeba jednak przejść logiczną gierkę, polegającą na zlikwidowaniu wszystkich kryształów na planszy, co w przypadku, gdy walczymy o bardziej przydatne umiejętności, jest niezwykle trudne.
Możemy także podbijać mijane twierdze i miasta, zdobywając w ten sposób złoto, jednak trzeba mieć do tego anielską cierpliwość, bowiem mają one ogromną liczbę punktów życia i często udaje się je podbić dopiero za którymś razem.
Gra naprawdę trąci truskulem i warto się z nią zapoznać ;)

Tak więc kilka fajnych gier się jednak znalazło. Chwilę grałem też
w nowego Need for Speed'a, ale za krótko by coś konkretniejszego powiedzieć. Z gier wartych uwagi strasznie podobało mi się też Call of Duty 4, ale niestety ostatnią strzelanką, w którą szło mi w miarę przyzwoicie był... Unreal Tournament 2. A było to jeszcze
w podstawówce ;)
Tak więc dbając o własny system nerwowy i pragnąc uniknąć salw śmiechu brata, ograniczyłem się do obserwacji, jak brejdak radzi sobie sam. Pod koniec roku wyszła gra-gigant - GTA 4. Każdy chciałby w to zagrać, więc pewnie i ja się kiedyś skuszę. Jak będę miał co najmniej z miesiąc wolnego...

Gracz z Doskoku

czwartek, 8 stycznia 2009

Z gruntu małe ma znaczenie co było a nie jest

Herbata stygnie, zapada zmrok...

"Pozmieniało się dokoła, nie wiem czy to świat zwariował
czy to ja łapię lekką schizofrenię i dziwnego doła"

Smarki - Co było a nie jest
"Lata temu gdybym wiedział, co dziś zobaczę w oknie,
cokolwiek bym myślał, pomyślałbym odwrotnie"

Pih - Co było a nie jest
"Się starasz, a wiara
topnieje tak jak wosk na piórach Ikara"

VNM - Centymetr

Czasem dopada depresja, mimo, że jesień za nami. I jednocześnie przed nami. Co wtedy zrobić?
Jedni idą na zakupy, drudzy jedzą lody, trzeci się tną... andere Leute, andere Sitten
Smarki na przykład poleca pakiet: fotel, six-pack i płyta z rapem
I w tę stronę bym szedł - dobra pozytywna muzyka (z rapu Dinal, Jot, Łona, spoza Akurat, T.Love, czy nawet Strachy na Lachy) i...
herbata - królowa napojów!


"Kiedy zło tętni na ulicy czy w radiu,
wszędzie elokwentni ludzie niczym George W.
kiedy zwariowali wszyscy razem w jednym tempie,
nie rozpaczaj, tylko zrób herbatę a następnie...
reż te herbe, reż te herbe,
ona reże mocniej niż soczki Gerber
masz herbe, która wali w twarz jak airbag,
nawet perwers robi sobie na herbe przerwę.
Zobacz jaki postęp, wczoraj tylko bajzel,
dzisiaj herbata jutro herba a pojutrze Herbaliser.
Ah, daj żesz spokój innym używkom,
bierz herbe i reż herbe, ino szybko.
Ja noszę termos i nie ważne, że ludzie krzywo patrzą,
ważne żem w dobrą herbe zaopatrzon.
Na czczo, na ulicy, na zaś, wiadomo w czym rzecz,
[w czym rzecz?] dobra herbata walczy ze złym złem.
Reż ją tuż tuż, reż ją hen daleko, reż ją w łóżku,
naturalny detoks, herba to prawdziwy truskul.
Jeśli nie wiesz, to musisz wiedzieć tę rzecz [to musisz wiedzieć]
dziś nawet berbeć bierze herbe i ją reże.
Smutne dni pozbawione herby odejdą w przeszłość,
tylko na litość boską reż ją!
Reż te herbe, reż te herbe,
reż te herbe, reż te herbe,
herbata to do lepszego świata jest bilet,
więc pierwej sporządź herbe a potem ja wyreż.
Reż te herbe, reż ją na przestrzał
i reż też resztę jeśli będzie jakaś reszta herby.
Ja na przykład bez reszty robię się żywszy,
odrobinę dobrej herby wyreżywszy.
Łona i herba, jak Stalin i Beria,
reżę ją seriami i zapewniam, że to dobra reżyseria.
Reż te herbe, czyli herbaj, herbi ten kto herbe wielbi,
herbaj skoro nawet Hancock już Herbie.
Przerwij tylko gdy wyreżysz z herby całe piękno,
i tylko po to by zrobić następną.
Umówmy się, nawet jeśliś bezzębny,
ty tę herbe strzel bez filozofii zbędnych.
W telewizorze rząd, na ulicy nierząd,
nie boli tych, którzy dobrą herbe reżą.
Jeśli masz już dość niepewnych jutr oraz pojutrz,
to z przeciwnikiem wyreż herbe pokoju,
i od Alaski po Melbourne
świat piękniejszy będzie, tylko reż te herbe.
Reż te herbe, reż te herbe,
reż te herbe, reż te herbe,
herbata to do lepszego świata jest bilet,
więc pierwej sporządź herbe a potem ja wyreż."

Łona - Reż te herbe

Recepta na wszystko... a przynajmniej na wiele

Herbata jest lodowata, niedługo świta...

sobota, 3 stycznia 2009

Spokojnie, nigdy w stresie

Elo przyjacielom
że zacznę ten rok tak skrajnie gimnazjalnie
Nie było na blogu życzeń świątecznych ani noworocznych, ale przecież i tak tego nikt nie czyta. A tym, którym chciałem czegoś życzyć, tym życzyłem.
Zawsze się życzy pieniędzy i zdrowia. Czasem niektórzy kolejność zmieniają. To chyba od wieku zależy.
Ale ja wam życzę czasu. Dla siebie. Dla bliskich. Dla głupot. Dużo czasu nigdy się nie znudzi.
Widzicie, jednak są życzenia...

Jak zapewne wiecie generalizowanie jest złe. Złe i głupie. Bardzo głupie. Ale przede wszystkim złe. A czyż nie na tym opierają się wszelkie podsumowania?
I właśnie i ja na nim się skupię, bo jakże mógłbym przejść obojętnie obok trendu sklasyfikowania wszelkiego co się da, jako "szały i hały" minionego roku. Żeby było ciekawiej podzielę je na kategorie! Haha, iście szampańska zabawa:

Sport
Ochy:
1. Lech Poznań
Smuda i piłkarze Kolejarza osiągnęli coś, co nie udało się żadnej polskiej drużynie od lat - będziemy mieć na wiosnę swój zespół w europejskich pucharach. Trafili na mocne Udinese, z którym to Smuda już w przeszłości dwa razy odpadał (jako trener Widzewa i Legii), ale wierzyć trzeba...
Grali ładnie, ofensywnie, z pomysłem, do końca (mecz z Austrią Wiedeń!). Tak jak chcieliśmy by grali.
2. Holandia
Pokazała na Euro przepiękny futbol, wyszła z grupy śmierci i choć przegrała z Rosją to pod wrażeniem ich gry był niemal każdy. Futbol na tak zawsze spoko.
3. Hiszpania
Zawsze stawiani w roli faworytów. Zawsze szybko odpadający. Tym razem mało kto dawał im szanse na medal, a oni pokazali na co ich stać i odnieśli wielki sukces. Sukces kosztem stylu, bo z Włochami zagrali po włosku, a że tak samo grali Włosi ;) to mecz był ultranudny. Ale złoto mają, a o stylu mało kto już pamięta.
(o stylu mało kto pamięta, ale Holandia jednak wyżej, hehe)
4. Rosja... a w zasadzie Hiddink
Przyjeżdża do Korei i ze skośnookimi cieniasami zdobywa medal. Przy ogromnej pomocy sędziów (mecze z Hiszpanią i Włochami... Polskę niestety rozjechali uczciwie) ale jednak. Przyjeżdża do Australii i z krajem, który nigdy nic nie osiągnął w futbolu wychodzi z grupy i odpada dopiero z późniejszymi mistrzami świata... w dość kontrowersyjnych okolicznościach zresztą. Przyjeżdża do Rosji, gdzie tworzy najmłodszą drużynę Euro i pokonuje fenomenalnie grającą Holandię. Woow, brawo.
5. Christiano Ronaldo.
Mimo wszystko. Można mówić, że zawodzi w ważnych meczach, że się przewraca, że płacze, że wykupuje cały zasób żelu w Manchesterze, ale gra niesamowicie.
Z Niemcami nie wspiął się na wyżyny. Portugalia po tym meczu odpadła, ale zawiódł cały zespół. No bo jeśli drużyna z rzekomo najlepszymi skrzydłowymi na świecie nie potrafi celnie podać w pole karne, no to sorry. Ale już MU wygrał Ligę Mistrzów, a 60% (nie pytajcie jak to wyliczyłem, potworne wzory) zasługi w tym Krystyny. Gole z wolnych, kombinacyjne rozegrania, szalone rajdy, asysty z pięty, no-look passy, i te wszystkie sztuczki, z przeplatankami na czele, których nie szczędzi kibicom... żyć nie umierać, najlepszy piłkarz na świecie, mówta co chceta. Przynajmniej na tę chwilę.
6. Del Piero
Piłkarz stary. Piłkarz jak wino. Piłkarz przeżywający trzecią młodość. Pod koniec roku strzelał z rzutów wolnych gola za golem jak głupi, zaliczył też mnóstwo asyst. Rewelacja. To głównie dzięki jego grze Juve już rok po awansie do Serie A wróciło do Ligi Mistrzów. Niesamowitość.
Fochy:
1. Polska na Euro
Bez komentarza. Niech się Leo dalej obraża na Jelenia, Wichniarka i Brożka (dopiero w końcówce roku przeprosił się z tym ostatnim) to na pewno będzie dobrze. Niech dalej promuje Zahorskiego...
2. PZPN
jak można było wybrać Latę na prezesa? Ech... Długo się nic nie zmieni.
3. Igrzyska Olimpijskie w Pekinie
Śmiech na sali. I nie chodzi mi nawet o postawę naszych sportowców (choć poniekąd też) ani wszędobylską cenzurę i walkę z walczącymi, a o grę fair (prawie sami Chińczycy w komisjach antydopingowych) i ducha rywalizacji (zamienienie na telebimie tablicy z wynikami na kolorowe tańczące maskotki olimpiady podczas strzałów oddawanych przez Koreańczyków w finale łuczniczym przeciw Chińczykom)
4. Howard Webb - uniwersalny pojeb, no. I nie chodzi o to, że przez niego nie wygraliśmy, bo po prawdzie nie wiem, czy chociaż na ten jeden punkt zasłużyliśmy, ale o to, że tylko pojeb by to gwizdnął. I gwizdnął... Zresztą później jeszcze cuda wyczyniał w lidze angielskiej.
5. Donadoni
Jak z drużyny mistrzów świata, grającej ofensywnie, z pomysłem, można w dwa lata zrobić zespół grający bezmyślnie schematem "wrzutki na Toniego z każdej pozycji" (który w dodatku był bez formy) a najlepszą obronę na świecie zamienić w sito? Bieda
6. Holandia
grali przepięknie... a nie wygrali
7. Widzew
Za to co zarząd i piłkarze zrobili swoim kibicom. Widzewowi do utrzymania się w ekstraklasie zabrakło lepszego bilansu bramek. Przegrali ultraważne mecze z Zagłębiem Sosnowiec i z Polonią Bytom (którą prowadził poprzednik Zuba, Probierz). Ale nie można było wcześniej Zuba wywalić (jak radzili kibice)... I tylko fuksem Widzew nie wylądował w trzeciej lidze, karę (przynajmniej póki co) ma darowaną... w przeciwieństwie do kilku innych drużyn - ot, Polska.
No ale w głębi serca przecież cieszę się, bo to mój klub ;)
Teraz tylko wrócić szybko do Ekstraklasy, a potem puchary...


Muzyka
Że zawężę do polskiego rapu, pozwolicie
Ochy:
1. Afro Kolektyw
Zawsze ich lubiłem, ale że wydadzą płytę tak fenomenalną zarówno tekstowo, jak i muzycznie (żywe instrumenty!) nie podejrzewałem
"przyjdę jak najlepsza riposta. godzinę po czasie"
Kawałki "Ostateczne rozwiązanie naszej kwestii", "Mężczyźni są odrażająco brudni i źli", "99907" czy "Mozart pisał bez skreśleń" sprawiają, że dla mnie ta płyta to zdecydowany numer jeden minionego roku
2. Jimson i jego Gorączka w Parku Igieł

Tak klimatycznej produkcji jeszcze nie było (no, może "Noc" Gresa mogłaby powalczyć)
"Eenie-meenie-miney-moe", "Umrę młodo" czy "Malorie" - no przecież to jest czołówka tego, co kiedykolwiek wyszło :O



3. NIGDY nie myślałem, że to napiszę, ale... Fisz

"polski rap zaczął mi zwisać w czasach kiedy jeszcze rozumiałem Fisza" leciało na pierwszym 247
A tu proszę, właśnie pod względem tekstowym płyta bardzo dobra. Emade też fajne bity dał, choć raczej ciężko by mi było tego słuchać w kółko


4. Smarki Smark

Pozornie zaskakująca nominacja, w końcu nic nie wydał. Pozornie. Ale wyszedł promomix (czy jakkolwiek to nazwać) "To jest cięte" Brudnych Serc, kawałek Młoda Foka na Junoumi i dał fajną zwrotkę u Piha, a Łonę to w zasadzie zjadł w jego własnym kawałku. Łonę!
5. Łona - EP"Insert"
Mimo, że krócej, to na pewno lepiej niż na Absurdzie. Bity też dużo lepsze. Tytułowy"Insert" - mistrzostwo (teledysk też z pomysłem), a w "Nie zostało nic" Łona powrócił do humoru, który tak cechował jego pierwsze płyty. To dobrze wróży na przyszłość.
6. Tymon i Zeus
Wielki powrót na początku 2008 i wielki debiut (solowy, legalny) na końcu 2008
Dwie bardzo dobre płyty, wnoszące nieco świeżości na scenę, utrzymane we własnych, charakterystycznych klimatach
7. Pih
Tu mam mieszane uczucia - nie przepadam za Pihem, wkurza mnie jego głos (a na tej płycie momentami bardziej niż kiedyś), na krążku znalazło się kilka kawałków wyraźnie słabszych, część utworów to dania odgrzewane... no ale patrząc obiektywnie to jednak dobra jest ta płyta, no. Daleko mi do tej rzeszy psychofanów krzyczących "płyta roku", ale zaskoczenie raczej na plus, bo myślałem, że będzie kicha.
8. Molesta, TPWC
Spodziewałem się, że te płyty (zwłaszcza TPWC) będą dużo gorsze, a tu całkiem całkiem. Gdyby jeszcze Pono dórównywał Sokołowi... Natomiast Molesty warto posłuchać chociażby dla kawałka Pelsona "Czasem"
Fochy:
1. DJ Decks
Na początku należy zadać sobie pytanie, czy płyta, na której gościnnie udziela się większość czołówki legalnej sceny w Polsce, może być beznadziejna. Potem zapytać jak bardzo. Odpowiedź to: uuuuuuu.
2. Fokus, Eldo i Tede
Trzy dinozaury rapu znad Wisły. Wydawało się, że będzie dobrze. Tymczasem Smok zaczął samplować techno wydając asłuchalną płytę a produkcja Tedego, poza singlem może, to średniawka aż do bólu. Eldo nieco lepiej od tej dwójki, ale m-o-n-o-t-o-n-n-i-e i nawet wybijający się utwór "Nie pytaj o nią" nie ratuje tej płyty.
3. 247
Niektórzy wymieniają tę produkcję jako płytę roku. Nie jestem w stanie im pomóc...
4. Lilu
Lista gości była powalająca: Wankej, Smark, Łona, Finker i Reno... a wyszło jak wyszło.
Reno jakoś tak nijako poleciał, Smark do dupy temat dostał (dosłownie), Łona bit zupełnie nie pod siebie (choć tekstowo świetnie, jak to Łona), Finker w ogóle klapa. Chyba najlepiej na tym tle wypadł Wankz. Więc rozczarowanie, ale o dziwo tylko pod względem stricte rapowym, bo solowe kawałki Lilu naprawdę dają radę.
5. Gural
Teraz to już sam nie wiem. Strasznie mnie ta płyta rozczarowała na początku - zawsze lubiłem styl DonGURALesko i liczyłem na bombę. A to nie wybuchło...
Ale po prawdzie technicznie nadal DGE ciężko coś zarzucić, wiele kawałków buja, bity w większości dobre... tylko gdyby merytorycznie było lepiej...

POLITYKA
jakoś tak nie śledziłem... albo śledziłem i zapomniałem.
Ochy:
1. jakoś tak nie śledziłem
2. chyba generalnie było spokojniej
Fochy:
1. nie było cudu gospodarczego
2. za to był kryzys gospodarczy- majątek Abramowicza stopniał z 17 do 3 miliardów przez to. W każdym razie tak wyliczyły brukowce. Tak czy siak współczujcie!
3. no i nadal więcej paradoksów i koksu niż w świecie boksu

U MNIE :P
Ochy:
1. ? ;]
no dobra, przeżyłem starcie z samochodem
Fochy:
1. starcie z samochodem
2. beznadziejne wakacje
3. akcja z PKMami, przez co mam przerąbaną najbliższą sesję
666. sylwester w domu