piątek, 25 lipca 2008

Bierzesz hajs na parę dni i plecak na parę dni, tam zostajesz 2 tygodnie a pamiętasz parę dni

"To śniadanie na trawie jak Manet czy Monet,
parę monet na browar, a nie ranek na Onet
Charlie Parker w tle i bez zbędnych analiz
chodź coś wypijemy, a ty nadal palisz?
Latasz tu latem jak Adam Małysz?
Ja rozpinam koszulę, mam klatę jak Adam Małysz!"

Muflon - Wakacje!

^_^
wudoadokadoadocedojotdoe!
Nie było łatwo, na koniec praktyk musiałem oddać podsumowujące je sprawozdanie. Rzecz o tyle trudna, iż musiałem wymyślić, cóż podczas tychże praktyk robiłem.
Miałem napisać o walce ze smokiem?
Jedyne co z tych praktyki wyniosłem to kilka śrubek...
Ale teraz mogę już wstawać o której chcę!
Gromkie HA!

środa, 23 lipca 2008

Taki punkt "znam wszystkich tu"

„Znam tu każdy śmietnik, każdy przystanek
twarze wciąż te same,
każdy kamień, każde skrzyżowanie (...)
W dżungli z betonu znam każdy konar
i tak jak inni często nie doceniam tego co mam”

Mały Esz Esz - Liczę do 3

Uniwersytet Łódzki. Wydział Fizyki. Schody. Po godzinach.
To tutaj nieraz topiło się flotę... w alkoholu. W Warkach, Tyskich, Lechach, Kujawskich, Gubernijosach, Perłach, Dawnych, Miodowych, Smokach, Bosmanach i czort wie w czym jeszcze. A dawniej do tego dochodziły Komandosy, Ambasadory i tańsze szampany. To tu, na schodach jadło się zamawiane pizze.
Siedziano w największe upały, w najgorsze ulewy, w najokrutniejsze śnieżyce.
To tu planowano przyszłość - powstawały najgłupsze plany wakacyjne, plany na weekend, plany na zaraz. Plany na studia, taktyki na maturę a później też na kolejne sesje.
To tu po każdej imprezie przypominano sobie przeszłość.
To te schody nasłuchały się o książkach, komputerach, filmach, polityce, wykładowcach, samochodach, piłce nożnej, bukmacherce.
Tu się kończyły mecze na łodziance. Tu się zaczynały imprezy w klubach.
Tu walczono kijami, drewnianymi mieczami, na pięści, nunczakiem, czy strzelano z wiatrówki.
W niewielu miejscach Łodzi wymieniono w ostatnich latach tyle złośliwych uwag, dowcipów, komentarzy co tu. Wyśmiewano białe buty, spodnie moro, hawajskie koszule, bluzy z hebrajskimi napisami a nawet jedno futro. Śmiano się z fryzur, zarostu, plecaków czy kłódek na łańcuchach noszonych na szyi. Naturalnie nikt się nie obrażał, bo jesteśmy zgrani jak stare winyle. A ile osób obgadano, a ile plotek powstało...
Wszystkie budynki wokół są pięknie odnowione, tylko Fizyka wygląda jak siódme nieszczęście. Odpadający tynk, powyginane blachy, napisy na murach (swoją drogą ciekawe kiedy powstają... pewnie rano gdy śpimy). I chyba właśnie to piękno ukryte tak głęboko, że aż niemożliwe do odnalezienia na pierwszy, czy nawet drugi, rzut oka chwyciło nas za nasze robaczywe serca.
W literaturze i kinie istnieje popularny schemat – autor przedstawia miejsce niezwykle dla bohaterów ważne, osadza tam choćby część akcji i siłą rzeczy czytelnik (widz) również emocjonalnie przywiązuje się do danego miejsca. Vide Winterfell u Martina, Świątynia Występnego Wartownika u Lyncha, czy na swój sposób Odprysk Księżyca u Eriksona.
A potem autor zsyła na takie miejsce kataklizm, co jest zalążkiem dalszej akcji, pretekstem do zemsty na gnidach, które dopuściły się dewastacji, czy końcem pewnego etapu w losach bohaterów i symbolem zachodzącej w nich przemiany.
Tak czy siak my Fizyki nie oddamy żadnemu narratorowi z przerośniętą ambicją.

popisano
reprezentant Lordów Fizyki alias Ekipy ze Schodów (to drugie już nie brzmi tak dumnie)

czwartek, 17 lipca 2008

Praktyka (nie) czyni mistrzem (dosłownie i w przenośni)

"Cywilizacyjne choroby prowadza do paradoksów wielu,
można walić gołdę i fetę a nie lubić serów
i nie jadąc nad morze być całe wakacje na helu"

TJK - słodko-gorzki track

Nie wiem, może ktoś to czyta. Ba, może nawet nie trafił tu przypadkiem, a może nawet czytał pierwszy wpis o praktykach. Postanowiłem jednak nie ubijać smoczej bestii, tylko ją przeskoczyć. Wyskok, unik przed kłami (na dwóch pierwszych działach gdzie praktykowałem nie było tamtejszych kierowników, co znaczyło szybsze pójście do domu) i szaleńcza walka w powietrzu z ostrymi metalicznymi pazurami, które trochę mnie przeorały. Dosłownie. Po kilku dniach na dziale produkcji miałem od tej pieprzonej blachy łapy pocięte jak jakiś emo.
Wtrącę tu inną zwierzęcą (dosłownie i w przenośni) historię. Dajmy na to, że mamy misia. Polarnego. Mieszka sobie on na co dzień w północnej Grenlandii (taka duńska wysepka, większa niż cała Dania) i pewnego dnia postanawia ruszyć z łapy na miasto i wrzucić coś na kieł. Poluje sobie, biega w te i nazad, aż tu nagle się okazuje, że jego igloo się oddala. Albo raczej on na jakiejś zdradzieckiej krze. Został na lodzie (dosłownie i w przenośni). No nic, zakładamy, że nie miał pani misiowej i małych misiątek a na lodowej pustyni mu się trochę nudziło – niczym więc nie ryzykuje sunąc lodową tratwą na południe ku cywilizacji. I w końcu do niej dociera... jeśli tak można nazwać północne rubieże Islandii. Jeden z rolników spotyka spacerującego wzdłuż drogi osobnika ubranego w grube białe futro i wzywa policję. Hasającego niedźwiedzia nie widziano w Islandii od 1988 roku, podejrzane wydało się więc prawdopodobnie mężczyźnie noszenie futra w czerwcu. Policja przybywa na miejsce, i chociaż co prawda niedźwiedzie polarne są pod ochroną, to postanawia misia zastrzelić, gdyż „niedźwiedź poruszał się szybko i istniało ryzyko, że zniknie we mgle”. Dura lex, sed lex, jak pewnie tłumaczył się łamaną łaciną naznaczoną islandzkim akcentem komendant miejscowej policji.
Być może tamten niedźwiadek jednak nie mieszkał sam, może ktoś go szukał, bowiem dwa tygodnie później do Islandii przypływa kolejny miś. Zostaje nakryty, podczas zjadania znalezionych jajek, przez córkę rolnika (zapewne innego, tych bowiem w Islandii zdaje się nie brakować), która zawiadamia policję. Islandczycy bojąc się narażać po raz drugi ekologom, dzwonią do weterynarza z zoo w Kopenhadze (w końcu to duński miś), a ten mimo odległości 2000 kilometrów „przybył natychmiast”. Chciałbym to zobaczyć. Przytachał też ze sobą klatkę, odpowiednią broń i zapas środków usypiających. Ta akcja po prostu musiała skończyć się happy endem. Jednak niedźwiedź posiliwszy się nieco wskoczył do wody by udać się w drogę powrotną. Islandczycy bali się, ze popłynie w tereny zamieszkane przez ludzi... i go też zastrzelili.
Może następny miś, o ile jakiś zdecyduje się na ryzykowna podróż w tak niegościnne strony, będzie miał więcej szczęścia. Wydawało się nawet, że znalazł się kolejny odważny, bowiem Polacy (wszędzie siejemy ferment, ha!) napotkali ślady nieprzypominające żadnego z islandzkich zwierząt (to chyba znaczy, że na pewno nie należały do owiec). Okazało się jednak, że są to rozmyte ślady konia. Bez komentarza...
Nie wiem czy islandzcy rolnicy uprawiają szparagi lub zieloną fasolę, ale pewne jest, że nie znajdą na to lepszego miejsca niż mars. Tak przynajmniej twierdzi NASA po zbadaniu tamtejszej próbki gleby. No i na pewno nie ma tam polarnych niedźwiedzi...
Co ma ta tragiczna historia wspólnego z moimi praktykami? Więcej niż Wam się wydaje. Niedźwiedzia odyseja to najciekawsza rzecz, o jakiej się dowiedziałem na tych praktykach. Dwie godziny serfowania w necie w oczekiwaniu na kierownika działu marketingu były równie ciekawe jak część praktyk spędzona w dziale wyrobów gotowych, gdzie już pierwszego dnia powiedziano nam, że roboty dla nas nie ma i żebyśmy sobie przynosili książkę do czytania. W rankingu „najciekawsze” z historią misia mogą jak dotąd rywalizować tylko dwie rzeczy: przeszkolenie BHP na dziale marketingu „nie wkładać palców do komputera... do gniazdek... i do innych rzeczy” (a moim zdaniem do innych czasem warto) i profesjonalny opis specyfiki działania lasera przez obsługującego go pracownika „no widzicie, laser jak to laser...”.
Istnieje jednak również rzecz, którą praktyki bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Dyrektorów, doradców, specjalistów i kierowników jest pełno, ale w zakładzie istnieje również stanowisko... mistrza. Po prostu. To musi być fucha. Ja po tych praktykach mistrzem raczej się nie stanę... chyba, że w marnowaniu czasu, ale w tym już dawno mam czarny pas.
Jeszcze na koniec ciekawostka:
„pijane motyle, to wcale nie rzadkość. Wiele gatunków motyli spija sfermentowane soki z zepsutych owoców, po czym nie są w stanie odlecieć nawet przez kilka dni. Jeśli nawet próbują, ich lot jest niestabilny i często kończy się połamaniem skrzydeł.”
Więcej paradoksów i koksu niż w świecie boksu...

Podpisano Zaskoczony

środa, 16 lipca 2008

W antryju na byfyju stoła szolka pełno tyju

"Pióra to włosy, mówisz styka to mówisz dosyć,
hajs to flota, bym był zapomniał, kokosy koka.
Wiesz, marker to flama, żarcie to szama,
plota to fama, bilety zawsze sprawdza ci kanar,
klama to spluwa, mówisz dzięki - mówisz dziękówa
trawa to siuwaks, możesz mówić kiepy o szlugach"

Pezet - Slang

Som sljedzi?
-Jest.
-Da dwóch!


No właśnie...
W podstawówce nosiliście w plecaku gumkę do ścierania i temperówkę, czy gumę do mazania i ostrzałkę/ strugaczkę?
Na śniadanie jecie pajdę/ kromkę/ sznytkę czy skibkę chleba?
A może kromka to dupka, piętka, przylepka?
Czerstwy chleb to świeży czy stary?
Jadacie drożdżówkę czy sznekę z glancem? Angielkę? Hałkę?
Kartofle, ziemniaki czy pyry? Ćwikłę czy buraczki?
A potem zmywacie statki czy naczynia?
Na nogi/ giry/ kulasy zakładacie po domu kapcie, papcie, ciapy, pantofle czy laczki?
Nosicie spodnie, portki czy galoty? To znaczy szczony, chłopaki, bajtle, synki.
Bo dziołchy, dziewczyny, białki i dziewuchy noszą kiecki albo sukienki.
Zakładacie kapotę czy kurtkę, gdy idziecie na dwór/ na zewnątrz lub na pole?
Idziecie na pieszo, na piechotę, z buta czy na nogach? I na szagę/ na skróty czy naokoło?
A może jedziecie tramwajem albo bimbą na krańcówkę lub pętlę?
A jak nie macie migawki/ biletu miesięcznego to uciekacie przed kanarami czy szykanami?
W kieszeni/ kabzie/ kiermanie trzymacie pieniąchy, siano czy bejmy?
Wuchta wiary gromadzi się u was na rynku, targu czy bazarze?
I jak już tam pójdziecie to niesiecie zakupy w foliówkach, siatkach, epach, jednorazówkach czy zrywkach?
Na rogu/ winklu zatrzymujecie się by zapalić/kurzyć fajkę, papierosa, szluga, kiepa czy ćmika?
Wtedy trzeba uważać, żeby nie dostać w twarz/ jaźwę/ gębę/ pysk bo może polecieć jucha lub krew.
Gdy gracie w trambambulę/ piłkarzyki to piwo trzymacie w pucharze/ kuflu czy pokalu?
A jak gracie w ping-ponga z brejdakiem/ bratem lub brejdaczką/ siorą to używacie rakietek czy paletek?
A jak już się zmęczycie sportem to idziecie garować, spać czy kimać?
Jak kupowaliście dom z piwnicą/ sklepem, musieliście złożyć podpis/ szrajbę, ino teraz trzymacie tutej graty, np waserwagę/ poziomicę. I różne kleje, których lepiej nie wąchać/ kirać.

No a mi ciężko się z rodzicami dogadać, mimo że nie używają żadnej gwary...
Wpis głupi jak inne... ale coś mnie naszło, jak tego brejdaka ostatnio usłyszałem ;)
Niezła beka/ brecht!

czwartek, 10 lipca 2008

Witaj śmierci, ja znam twoje imię. Ty też tak twierdzisz, czy widziałeś ją w kinie?

„Sprzed laty standard,
Wieczór, Niebuszewo, gdzie spotyka mnie taki skandal
widzę jak ucieka mi tramwaj,
więc biegnę za nim w desperacji najgorszej
biegnę tak dobrze, że wbiegam wprost pod Opla Corsę
otwieram oczy po zdumienia przerwie
widzę rozjebany zderzak, trochę szumi mi we łbie
babka za kierownicą przerażona nieprzytomnie
jeszcze stłuczony klosz, więc wstaję i myślę - nic tu po mnie
sunę dalej choć opornie jak mebel
bo coś prawa noga idzie wolniej od lewej
(...) wspomnienie ciągle żywe, najwidoczniej tak los chce
pamiętam to, bo do dziś coś mi strzela w kostce”

Łona – Pamiętasz

„To nie gra jak w GTA czy Sega Mega Drive
do napisu ‘game over’ wystarczy z nieba strzał”
(1)
Póki co dwa razy trafiłem na słabego snajpera.
Koty mają dziewięć żywotów, siedem to liczba z natury magiczna, natomiast w grach (przynajmniej tych oldskulowych) standardem stały się trzy życia. Jedno chyba mogę sobie odhaczyć, po tym jak zatrzymałem się pół kroku przed wyjeżdżającym z zatoczki z prędkością ‘będę pierwszy’ tramwajem. Beztroska rozmowa przez telefon i ostrzegawczy krzyk łodziankowej ekipy – dokładnego składu nie pamiętam, ale niech Kaptur ma ich w swojej opiece. Do dziś przechodząc przez szyny oglądam się dwa razy ;)
A wracając do poprzedniego wpisu o szczęściu i serii pytań z kosmosu, to w ten sam sposób można by się zastanowić nad moim wypadkiem (Kostucha - drugie starcie).
Czy miałem szczęście, że mając bliskie spotkanie z samochodowym zderzakiem wehikułu, który miał cały pas wolny i mógł zasuwać jak na torze F1, w ogóle wstałem? Że zauważywszy go kątem oka zdążyłem na tyle przyspieszyć, że tylko mnie zahaczył?
A może miałem pecha, że pasem, który generalnie był pusty, akurat wtedy pędziło widmo śmierci? Albo, że wychodziłem zza ciężarówki, która skutecznie ograniczała mi widnokrąg. Nie mógł tam stanąć "Maluch"/ Tico/ Seicento, dajmy nawet Corsę, tylko pieprzona ciężarówka. A może pech polegał na tym, że jestem idiotą i przechodziłem w godzinach szczytu przez najbardziej ruchliwą ulicę Łodzi...
Prawda leży po środku, a że jeszcze stąpam po ziemskim padole to szczęście w nieszczęściu. Głupie powiedzenie. Białe w czarnym, mokre w suchym...
No i nie dostałem mandatu, ha!
Z tym filmem z całego życia przed oczami i światłem w tunelu to też nie tak. Po prostu wstajesz (o ile jesteś w stanie), otrzepujesz się i myślisz „o kurwa!”...
Wiadomo, że życie nie raz kopie w dupę. Czasem sandałem a czasem glanem.
„Mówisz kocham, ono potrafi ci się w twarz zaśmiać. To nieodwzajemniona miłość, drogo za nią płacisz. Życie to... sprawdź Illmatic” (2)
Ale czy po takim wypadku coś się zmienia? Coś w sensie postrzegania przez nas niektórych spraw. Pewnie zależy to od człowieka, i jak blisko otarł się o śmierć, ale śmiem twierdzić, że raczej nie za wiele. Tyle, że czasem po paru piwach zawiesisz wzrok na suficie i pomyślisz „o mały włos”. Może zaczniesz bardziej troszczyć się o swoje zdrowie, mniej pić, poświęcać więcej czasu bliskim. Albo przynajmniej będziesz miał to w planach...
A przez pierwszy miesiąc będziesz bał się przejść nawet przez jednokierunkową jednopasmówkę.
„Kiedy diabeł pije benzynę i je smar
Ja jem prowitaminę i piję tran
W sensie, że żyję zdrowo, nie chcę dużo ważyć,
Moje oczy są zielone, bo jem dużo warzyw”
(3)
Z tym, że moje są piwne, bo... nie dokończę - powstała by antyteza.
No ale, że czasem dostanie się glanem w żebra, to nie znaczy od razu, że życie nie jest fajne. Po locie koszącym wstaniesz, rozejrzysz i okaże się, że jesteś w innym lepszym miejscu wędrówki. A przynajmniej parę metrów dalej...
„W szkolnej ławce często ryłem cyrklem ‘życie to dziwka’. Stop. Piękna kobieta i jak wszystkie kapryśna” (4)
Istnieje też druga opcja, antypierwsza (antytekst się robi), że tak powiem. Carpe diem. Sybarytyzm wręcz. Taki po maksie.
„Od porannego blasku do zmierzchu kontemplować życie bez wrzasku i bez przeszkód” (5)
lub nieco dosadniej:
„Jeśli życie to dziwka, jestem alfonsem, nie dość, że ją wykorzystam, to wyciągnę z niej forsę" (6)
Czyli tak zwane „to tu, to tam”. Postawa charakteryzująca się dużą wesołością i porannymi bólami głowy.
A jak wiemy skrajne opcje są trudnymi pozycjami taktycznymi. Gdyby ziemia była płaska można polecieć i wyminąć słonie z żółwiem...
Cała druga połowa tego wpisu to przerost formy nad treścią, służący tylko temu, bym mógł użyć słowa sybarytyzm, o czym od zawsze marzyłem.
„Wolność nie istnieje, a jeżeli jest Bóg, to na bank się z nas śmieje" (7)

podpisano Seryjny Samobójca

(1) O.S.T.R. - Zamach na Ostrego
(2) Finker - Tu i teraz
(3) Wankej - Bułki z szynką
(4) Tetris - Naturalnie
(5) Jimson - Zakładnik losu
(6) Reno - Haaajs
(7) Finker - Tu i teraz

wtorek, 8 lipca 2008

Mieć markę, że z fartem grasz w grę

Spotykają się dwaj programiści:
- Słuchaj, potrzebuję generatora liczb losowych
- Czternaście...


Jeżeli przestrzeń zdarzeń elementarnych Ω składa się z N zdarzeń jednakowo możliwych i wśród nich jest n zdarzeń sprzyjających zajściu zdarzenia A, to prawdopodobieństwem zajścia zdarzenia A nazywamy P(A) = n/N.
Jaka jest więc w tym wszystkim rola szczęścia? A jeszcze ciekawsze jak pojęcie szczęścia definiuje klasyczna definicja prawdopodobieństwa. Albo chociaż nieklasyczna.
Bo słownik języka polskiego rozkminia to tak:
1. [pomyślny los, pomyślność, powodzenie]
2. [uczucie zadowolenia, upojenia, radości; szczęśliwość; to
wszystko, co wywołuje ten stan]
3. [zbieg, splot pomyślnych okoliczności, szczęśliwe zrządzenie losu,
pomyślny traf, przypadek]

Czy więc zawsze gdy wylosujemy z urny cholerną kulę z wygrawerowaną literą A mamy szczęście? Czy tylko w niektórych przypadkach? Właśnie, mamy szczęście gdy wylosujemy, czy szczęście to coś, co musimy posiadać już do losowania się przygotowując? Czy może na nieszczęście to tylko nieścisłość językowa?
A jeśli na dziesięć kul w urnie dwie mają literę A? A jeśli dziewięć? Czy wtedy wylosowanie jednej z nich to szczęście? Raczej niewylosowanie jednej z nich to katastrofa... gdzie jest ta granica? A czy wszystko co nie jest szczęściem jest nieszczęściem aka pechem? I czy nieszczęście i pech to na pewno to samo?
Czy Flavio Cipolla, która nie była faworytką, w dodatku przegrała pierwszy set, miała po prostu szczęście, że wygrała 2:1? Czy nie mając umiejętności można wygrać jeśli fortuna dopisuje? A mając skillsy a nie mając fuksa trzeba wygrać? Czy szczęście zwycięskiej tenisistki polegało na tym, że rywalka jej nie doceniła? Czy tak samo by było gdyby Cipolla nazywała się inaczej?
Czy wpływ na to, że kupon z tenisem nie wszedł, ma fakt, że o tej dyscyplinie sportu nie mam zielonego pojęcia?
Tak naprawdę nie oczekuję odpowiedzi na żadne z powyższych pytań, bo generalne w ogóle mnie one nie obchodzą. Chociaż twierdząca odpowiedź na ostatnie z nich mogłaby zmusić mnie do przemyśleń i w konsekwencji uratowania nieco skazanych na zagładę talarów. Sęk w tym, iż odpowiedź, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wcale nie musi być twierdząca...
A większe szczęście ma ten co za złotówkę wygrał sto złotych (AKO 100), czy ten co za dwieście złotych wygrał tysiąc (AKO 5)? I czy większy był fart tego pierwszego, że takie monstrum w ogóle weszło, czy jego pech, że postawił tak mało?
Czy po serii sukcesów faktycznie musi przyjść plaga nieszczęścia, gdy nawet beniaminek z ostatniego miejsca w tabeli wygrywa na wyjeździe z liderem dwoma golami? Czy jeśli rozbiło się bank to jest realna szansa, że uda się tego dokonać za życia raz jeszcze? To ostatnie pytanie jest chyba najłatwiejsze – nie, bo i za pierwszym razem szansa nie była realna ;)

Poślizgowość

Przychodzi facet z sanepidu do psychiatryka, patrzy, a tam wszyscy z kierownicami biegają. Idzie do kierownika i pyta:
- Co się stało, że wszyscy latają z kierownicami?
Kierownik wyjmuje z szuflady kierownicę i mówi:
- Jedziemy sprawdzić!


Skończyły się czasy czerwcowej sesji i Mistrzostw Ojropy. Oba wydarzenia pozostawiły po sobie spory niedosyt, choć ciężko powiedzieć, które bardziej rozczarowało. W każdym razie czerwiec zamienił się w zdjęcia i nie zmienią tego nawet zaklęcia, a teraz trzeba stawić czoło lipcowej sielance. Sielance? Taa... Oto na drodze rycerza Piteriona staje smok Practicus Mechanixus i może nie jest on najwyższego levelu (ba, zdaje się, że nie jest nawet wrogi, choć zbyt wcześnie na ostateczne sądy) i teoretycznie nie powinien sprawić wojakowi kłopotów, to jednak jest i zagradza swoją gadzią dupą cały trakt. Implikuje to sytuację, że miast zrzucić zbroję i lec w leżaku na bliżej nieokreślonej plaży czy górskim szczycie z bliżej określonym piwem w dłoni, Piterion nasz będzie musiał stawić bestii czoła. Opcję obejścia jej z góry wykluczył mistrz gry złośliwiec. Ukręcenie jaszczurzego łba jest raczej oczywistym finałem tej przygody, a w jej szczęśliwym zakończeniu znajdujący się na końcu traktu leżak pewnie ugnie się pod naporem cielska rycerza, niemniej wszystko się ślizga w czasie.
Śliskość (jako cecha czasu została rozpracowana w zwrotkach Smarkiego).
Czyli nic dobrego. Czyli nomen omen jak czerwiec. Czyli jak tu coś zmienić?
A przecież "jedyne wyjście to zmiana. Byleby nie utonąć w planach..." (1)
A na tę chwilę może nie tyle tonę, i nie tyle w planach, co brodzę w grząskim bagnie. Bagnie pomysłów?
"Nie mam nic, nie mam nawet pomysłu, jestem sam, ale walczę jak trzystu" (2)
Walczę jedną ręką z oślizgłą gadziną a drugą szperam w szufladzie, mając nadzieję, że dogrzebię się do tej cholernej kierownicy. Bo o to chyba w tym chodzi...
Elo

(1) DGE - W tych klubach
(2) Sokół - Angela (Gdybym wiedział, że istniejesz)